piątek, 20 listopada 2015

Spectre

Niestety, tym razem nie będzie recenzji nowego Bonda.
Dlaczego niestety?
Bo filmu jeszcze nie widziałam, ale i tak zakochałam się chyba  w agencie 007. I to tak na zabój, na zawsze, na wieki.
Kiedy to się stało?
Ostatnio, zupełnie przypadkiem, podczas spotkania w kasynie Royal.

Gdy się ma  kompletnie zapchany nos, oczy szczypią ze zmęczenia, temperatura otoczenia wdaje się znacznie niższa nic zwyczajnie, głowa pęka w szwach (prawie tak samo jak nos), nie ma się ochoty na zbytnie aktywności. W zasadzie nie ma się ochoty na żadne aktywności, nawet drobne ruchy podczas robienia na drutach, czy manewrowania palcami po touchpad'zie komputera.
Tak się jakoś złożyło, że osobiście doświadczyłam niedawno takiego stanu.
Jedyne czego wtedy chciałam, to utonąć w poduszeczkach na sofie przykryta cieplutkim i mięciutkim kocem, otulona dodatkowo męskim miłym głosem płynącym z telewizji, najlepiej w towarzystwie miłych dla oka obrazków.
No i niby w sobotni wieczór, przy ponad setce kanałów na dekoderze, nie powinno być z tym żadnego problemu. Nie powinno.
Nie należę raczej do telewizyjnych frick'ów. W zasadzie oglądanie tv ograniczyłam do wiadomości, "czarno na białym", "dwóch prawd", "co z tą polską", w zależności od zaproszony gości "kropki nad i", czasem sobotnich powtórek "na wspólnej" i "Twoja twarz  brzmi znajomo".
Nie zdawałam sobie sprawy, że telewizja tak strasznie schodzi na psy. Żadnej filmowej premiery (nawet tej sprzed trzech lat), żadnego teatru telewizji, jedynie wszechobecne talent show'y.
Co drugi program to młode śpiewające talenty. Aż chciałoby się pomyśleć, ze Polska to wylęgarnia, na skalę światową, zawodowych piosenkarzy i piosenkarek. Tylko jak przychodzi co do czego, to nikt żadnego hitu wypuścić nie umie, ani się nawet przebić.
Może czas najwyższy zacząć szukać fajnych tekściarzy czy kompozytorów, bo śpiewaków to u nas aż nadto. Ale to tylko taka uwaga na marginesie.

No to skaczę z kanału na kanał i popadam w lekką depresję..... No nic na czym by można moje zmęczone oczy zawiesić.......
Tańczą, śpiewają, śpiewają, recytują, oceniają, mordobicie, śpiewają, udają że śpiewają, piją, śpiewają, mordobicie. Im dalej w las, tym ciemniej.
A że śpiewania mam po dziurki w nosie, decyduje się na ostatecznie na mordobicie.
I co? Widzę Daniel'a Craig'a.

Przyznam się bez bicia że przygody James'a Bond'a odrzucałam z założenia.
Nigdy nie widziałam żadnego filmu ani z Sean'em Connery'm ani z  Roger'em Moore'm. Byłam na nie za młoda i na pewno nie zamierzam do nich wracać.
Trafiłam za to trzy razy na Pierce'a Brosnan'a. Nie wykluczone że dwa razy oglądałam  tą samą część przygód agenta 007, bo zarówno w jednym jak i drugim przypadku wytrzymałam tylko 20 minut przed ekranem. Jedynie ze względów patriotycznych obejrzałam cały film w którym wystąpiła Iza Scorupco i wtedy bardzo, ale to bardzo, uprzedziłam się od tej wersji James'a B. Wywyższającego się snoba, ani grama sympatycznego, który oprócz uzależnienia od batmanowych gadżetów w zasadzie nic więcej sobą nie wnosi. Brytyjski, tępy, snob, który bez automatycznych pistolecików, zabójczych piór, czy wybuchowych spinek do koszuli nie umiałby się nawet znaleźć w Lidl'u na wyprzedaży torebek Witchen, czy peronie PKP w Obornikach. Nadęty bufon i buc, z którym nie chciałoby mi się zamienić nawet dwóch słów, a co dopiero pójść do łóżka.
Taka angielska wersja naszego Maślaka, tylko z jeszcze bardziej napuchniętym ego.
Ale żeby nie było. Skoro jedna jaskółka wiosny nie czyni, może jeden kiepsko wyreżyserowany, kiepsko nakręcony, kiepsko zagrany i rozegrany film nie musi od razu skreślać agenta "double O seven". Na drugie podejście dałam mu fory. Zaczęłam od znanej chyba każdemu sceny z Halle Berry wynurzającej się z oceanu w pamiętnym pomarańczowym stroju kąpielowym. I jeśli dodam, że więcej nie pamiętam, to chyba mówi samo za siebie.
Trzeci raz zaczęłam na równie ciekawej, jednak tym razem architektonicznie sceny, gdzie Brosnan podjeżdża małym, czarnym samochodzikiem pod lodowy hotel na lodowej pustyni. Sam hotel super.  Led'owe oświetlenie zmieniające swoimi kolorami cały klimat budowli, ogromna sypialnia z lodowym łóżkiem pośrodku, jasne futro będące nakryciem tego niezwykłego łoża. No i niestety ten sam irytujący agent jej królewskiej mości. Tak samo zmanierowany, tak samo wyniosły, tak samo sztywno nadęty, tak samo nie do przetrawienia.
A skoro do trzech razy sztuka, ja swoje zaliczyłam.

No a tu taka niespodzianka. Nie dość że blondynek, nie dość że z magicznie niebieskimi oczętami, to jeszcze o twarzy prawdziwego faceta. Ze zmarchą, podkrążonym okiem jak trzeba czy małą blizną na policzku.
No nareszcie facet z jajami a nie pustak manekin.
Po pierwsze - ten głos....
Głęboki tak bardzo że można się w niego zapaść i utonąć. Oczywiście szkoda tylko, że tak niewiele go słychać przez durnego lektora. Cóż nie można mieć wszystkiego.
No po drugie, i nie mogło być inaczej - ten uśmiech.
Prawie jak towar deficytowy, dawkowany widzowi delikatnie, subtelnie, niemal jak na receptę.  Taki ciepły, taki z duszy, taki prawdziwy i nieudawany. Zupełne przeciwieństwo poprzednika, który zachowywał się jak dziwka z dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie, lub nasz rodzimy głupiutki i pustawy Maślak na ściankach, z wiecznie sztucznym, nic nie przekazującym bananem przyklejonym do gęby.
I choć zdecydowanie zbyt łatwo przychodzi mu likwidowanie, lub godzenie się z likwidacją swoich wszystkich przypadkowych partnerek od sexu, to jest to pierwszy Bond, któremu chodzi w życiu o coś więcej niż tylko jazda najnowszymi modelami najbardziej luksusowych aut, brylowanie na spektakularnych balach i zarzucanie się śmiercinośnymi gadżetami.
Nie jest groteskowo przesadzony z własnymi umiejętnościami. Nie jest najlepszym biegaczem, nie powala też 15 złoczyńców na raz walką wręcz (a historia kinematografii przecież zna takie absurdalne przypadki). Nie ma też magicznej intuicji nakazującej mu obkładanie się tylko odpowiednimi i pasującymi do danej sytuacji gadżetami.
A ten dziubek....  te lekko wydęte usteczka. No mnie rozbrajają.

Przeczytałam o Craig'u jedną recenzję w necie. Nie żeby mnie to specjalnie interesowało, szukałam po prostu poprawnej pisowni nazwisk poprzedników. Ów autor listy wszystkich Bondów zarzucił Craigowi bezlitosność i bezduszność w likwidowaniu kolejnych jednostek i fizjonomię przynajmniej bandziora.
Cóż, na szczęście mogę się z tym panem zupełnie nie zgodzić.
Przystojny Pan, to niekoniecznie wymuskana i wypieszczona mordeczka skrywająca zazwyczaj bezkres głupoty. To niekoniecznie kandydat na uczestnika TOP Model, metroseksualny osobnik, któremu układanie włosów zajmuje więcej czasu niż mi cała poranna toaleta.
A do bandziora to temu aktorowi raczej dalej niż blisko.
Nie zgodzę się też, co do zarzutów o bezduszność. Że się nie uśmiecha gdy właśnie pozbawia kogoś życia? Czy może powinien wyjmować z kieszeni chusteczkę i chlipać nad świeżutkimi zwłokami?
Akurat tak się nieszczęśliwie stało że jesteśmy świeżo po terrorystycznym ataku na Paryż, a co za tym idzie po godzinach przeróżnych komentarzy na ten temat. Bardziej mądrych, bardziej głupich, z ust laików i specjalistów.  I właśnie chciałabym w tym momencie powołać się na specjalistę ze służb specjalnych, który powiedział jasno, że w sytuacjach dużego zagrożenia ludzie wyszkoleni do tego typu zadań stają się robotami, działają automatycznie, odruchowo, zgodnie z wyuczonymi procedurami. Dla nich każdy jest potencjalnym zamachowcem. Tam nie ma czasu na myślenie, dedukowanie, rozmyślanie. Jest jasny schemat zachowań, który należy bezwzględnie wykonać.
I właśnie dokładnie taki jest dla mnie ten Bond.
Nie wiecznie spragniony seksu bawidamek, wypielęgnowany, gładziutki aż ślizgi w tych swoich umizgach.
To prawdziwy facet z krwi i kości, który jak ma za cel usunięcie kogoś, to po prostu idzie i to robi. A jak już zakończy myje ręce w zlewie i rusza dalej.
Aż chciałoby się mieć takiego faceta na życie......
Chciało.
I wszystko przede mną :D