poniedziałek, 13 października 2014

Kilka słów o przemijaniu....

Dziś trochę smutno. I niezwykle poważnie.
Przed tematem przemijania, odchodzenia, śmierci broniłam się bardzo, choć okazji przecież było bardzo wiele w ostatnim czasie.
Bardzo głośna, bo okrągła w tym roku rocznica powstania warszawskiego.
Byli w kinie Rudy Zośka i Alek. Książkę, jak przystało na odpowiedzialnego ucznia, czytałam. Do kina nie poszłam. I nie dla tego, że osobiście uważam kino za zbyt drogą rozrywkę dla przeciętnego zjadacza chleba, ale zła w świecie jest tak dużo, przemocy, krwi i umierania w telewizji jest przesyt więc nie mam ochoty oglądania bicia, poniżania, torturowania, katowania i sączącej się wszędzie krwi na wielkim ekranie. Mój limit na przemoc został przekroczony przy "Pasji". Dla Kamieni na szaniec już tej cierpliwości zabrakło.
Była w kinie premiera "Powstania Warszawskiego". Filmu / dokumentu który powstał z materiałów kręconych 70 lat temu przez samych uczestników powstania. Prawdziwy w 100% obraz tego, co się tam działo. Uśmiechnięte lub wykrzywione w grymasie bólu twarze prawdziwych bohaterów tamtych zdarzeń. Bohaterów świadomych ze są kręceni i tych którzy na tym świecie zostali już tylko ciałem. Ostatnio nagradzane "Miasto 44"o którym tak naprawdę niewiele mogę powiedzieć.
W telewizji bombardowały zwiastuny "Czasu Honoru" z godziną "W".
Ale się nie dałam.
O powstaniu i powstańcach mogłabym pisać tylko jako o sprawie przegranej. Niepotrzebnemu narażaniu życia nie tylko własnego, ale i innych niewinnych przypadkowych ludzi którzy chcieli po prostu tę wojnę przeżyć. Nikt nie pomógł 1 września 1939 roku więc dlaczego ktoś miałby zrobić to pięć lat później.
Potem rocznica dotychczas niezrozumiałej dla mnie II wojny światowej, ale dzięki Ukrainie i Putinowi, mój, jak wydawało mi się otwarty i elastyczny umysł niepotrafiący ogarnąć powodów wybuchu wojny, nagle zaczął wszystko rozumieć. Rozumieć, znaczy wytłumaczyć sobie, graniczącą z obłędem, bezmyślność napadających nas wtedy Niemców i absolutny tumiwisizm naszych ówczesnych sojuszników.
Bezmyślna rzeź niewinnych z powodu chorego megalomaństwa, psychicznie chorej jednostki przy cichej akceptacji wygodnego, konformistycznego świata, przywiązanych do swoich stołków, pozycji, tytułów tchórzy.
To również dzień w którym umarła moja babcia. Ale niewiele dobrego mogę powiedzieć o niej i równie niewiele czuję myśląc że jej już z nami nie ma.
Tydzień później rocznica odejścia mojej psiapsiółki Eli.
Niesprawiedliwego, oczekiwanie nieoczekiwanego, smutnego, niewybaczalnego odejścia.
Oczywiście, że za nią tęsknię, oczywiście że mi jej brakuje.
Kiedy widzę ładne kwiaty myślę żeby zrobić zdjęcie i wysłać je do Elutka (bo wysyłałyśmy sobie takie fotki z piękną czy dziwną naturą).
Kiedy mam jakiegoś rodzinnego newsa myślę żeby zadzwonić do Elutka.
Kiedy robię zdjęcie moim kotkom myślę o Elutku, bo ona wysyłała mi zdjęcia swojego pieska Miśka.
Kiedy jest mi źle i chcę z kimś porozmawiać myślę myślę o Elutku.
Kiedy jadę do Piły, nieważne czy autem, czy rowerem, nieważne czy w dobrym czy złym humorze. To był czas kiedy zawsze dzwoniłam do Elutka. I cały czas chcę to zrobić.
O moim Korzunku nie zapomnę, nigdy. Jednak pomyślałam sobie że mój żal, smutek i pustkę pozostawię dla siebie. Bo Ela wie co czuję.
Ale to nie koniec wrześniowych smutnych wypadków.
Ten stał się kropką nad i. Powodem dla którego postanowiłam jednak napisać.
Swoje życie 6 września postanowiła zakończyć córka koleżanki mojej mamy. Dziewczyna miała 32 lata. Skoczyła z bloku w którym mieszkała.
W swoim krótko trwającym życiu i tak przeżyła 4 razy tyle co przeciętny, zwykły człowiek.
Pierwsze dwadzieścia kilka lat spędziła jak królewna. Miała wszystko. Zagraniczne wakacje z chłopakami, najlepsze ubrania, najpiękniejszą biżuterię, najdroższe kosmetyki. Miała niekończące się źródło pieniędzy więc każdy klub, dyskoteka, kino, zachcianka były spełniane. Mogła mieć każdego faceta. I miała. Nie wiem czy to przez tą mieszankę kasy, luksusu, rozpieszczenia czy po prostu samego charakteru dziewczyna była niezwykle pewna siebie. Emanowała władzą, pewnością, seksapilem. Miała nawet swojego ochroniarza, który zakochał się w swojej klientce. Czy można chcieć więcej?
I żyła sobie królewna w swoim królestwie spędzając większość czasu na przyjemnościach zarówno cielesnych jak i duchowych. Aż pewnego dnia, księżniczka po prostu spadła z konia. Tak nieszczęśliwie, tak niefortunnie, że jedna stopa ugrzęzła w siodle więc spłoszony koń ciągnął ją za sobą powodując coraz poważniejszy uraz głowy. Stan był krytyczny. Mówiło się że najlepszym dla niej wyjściem będzie odejście z tego świata.
Ale powiedz to matce, dla której królewna była całym życiem. Matce, na dodatek walczącej amazonce, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Poruszyła więc niebo i ziemie, zapewne wielokrotnie, i z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że królewnę po długim czasie wybudziła ze śpiaczki. Byli przystojni rehabilitanci, seksowni lekarze, był nawet duży wywiad w Viva czy Gala jak to śpiąca królewna wróciła do żywych, wraca do sprawnych i wróci studiować. Ale to był ostatni rozdział jej bajkowej bajki, rozdział który stał się prologiem do jej dramatu. Bo po tym jak wstała na chybotliwe nogi, jak udało jej się wejść na piętro po schodach (przy dużym wysiłku) to było wszystko na co ją stać. Nie mogła paradować w wysokich szpileczkach, nie mogła już zarzucać ponętnie bioderkiem. Sukcesem było przejście z jednego pokoju do drugiego bez potknięcia czy upadku. Bo nie było już mowy o płynnym w mowie flircie z nieznajomymi. Każde wypowiadane zdanie było wysiłkiem a i tak nie wszystko można było zrozumieć. Przez ograniczoną ruchowość zaczęły ją nawiedzać kolejne kilogramy a z nimi depresja. Każde wyjście z domu, każdy krawężnik, każdy najmniejszy schodek, przejeżdżający samochód stawał się dla niej wyzwaniem.
Miała wszystko, i życie jej wszystko zabrało... Żyła. Była. Jadła, oddychała, czasami wyszła z domu. Ale czy królewna, która jeszcze tak niedawno temu, miała wszystko na skinienie paluszka mogła "to" nazywać życiem? Nie za bardzo, zresztą nawet mi mówiła że to nie jest już życie.
Los odebrał jej wszystko, a ona ostatecznie postanowiła odebrać mu władzę nad sobą. Skoczyła. Jak w piosence Edyty Gepert ... kilka pięter i ciemność.
Nie mam dzieci, nie wiem co w takim momencie czuje matczyne serce. Księżniczka nie była też moją siostrą, żoną, kochanką. Ale właśnie dlatego uważam że to było dobre wyjście dla niej. Nie zawsze życie za wszelka cenę można nazywać życiem. Utrata najbliższych boli zawsze, czasem niemiłosiernie, ale czy to daje nam prawo bycia egoistami?
To przypomina mi inną historię. Przypadek mojego kolegi. Prywatnie spełnionego, szczęśliwie żonatego, ojca małego Konrada. Wymarzona rodzinka, własne mieszkanko, zajęcia dodatkowe dla maluszka, bo w dzieci trzeba inwestować. Zawodowo też bardzo dobrze. Niekwestionowana pozycja dyrektora działu IT, szanowany, poważany. Bardzo inteligentny, poukładany, konkretny a przy tym pracowity. Łączył nas wspólny projekt. Ulepszenie/naprawa kiepsko wdrożonego systemu informatycznego w firmie. A że trafiło na dwóch pracusiów, nasz projekt był zajęciem dodatkowym, dorzuconym do własnych zakresów obowiązków. Więc gdy trzaskały drzwi za ostatnią zbłądzoną duszyczką z pracy, kiedy na produkcji wyłączały się kolejne maszyny, zapadała błoga cisza my zaczynaliśmy swoją. Dyskutowaliśmy o zarządzaniu uprawnieniami, blokadach na dokumentach tak by ograniczyć do minimum głupotę i kombinacje, ulepszaniu dokumentów które mogły poprawnie dekretować się na kontach, rozliczać produkcje na magazynach i jeszcze być uwzględnianymi w raportach produkcyjnych. O postępach w zgłoszonych błędach systemowych , eliminacji bzdur którymi byliśmy często zarzucani, odpowiedziach na pytania użytkowników sytemu. Ja miałam szanse oglądać system z perspektywy IT a on zobaczyć to wszystko z perspektywy działu finansowego. Zdarzało nam się czasem trochę odpłynąć od głównego wątku spotkań, choć było to zawsze z nim powiązane. Bo to pośmialiśmy się z ostatniego wewnętrznego spotkania w sprawie systemu, to sytuacji gdy ktoś sprytniejszy wkręcał szefostwo że czegoś nie da się zrobić w systemie, czasem z irytacją bo często byliśmy zmuszani toczyć walki z koleżankami i kolegami mówiąc że system nie jest zły, trzeba tylko myśleć gdy się go używa, choć przecież teoretycznie powinniśmy grać do tej samej, jednej bramki. I takie pogodzinne spotkanie miało miejsce pewnego lutowego późnego wieczora. Z firmy wychodziliśmy po godzinie pierwszej nad ranem. Ja mieszkałam 20 kilometrów od firmy, on musiał jechać jeszcze 10. Nie byliśmy szczególnie zmęczeni, czy rozdrażnieni. Zwykły dzień pracy. Ja jechałam pierwsza on drugi. Na poboczu stała duża ciężarówka. Przez myśl przeszło mi, że muszę bardzo wcześnie zacząć wymijać to auto, żeby i on je zobaczył i nie daj boże się w niego nie wpakował. Oczywiście się nie wpakował, zgrabnie je wyminął. Kiedy ja zjeżdżałam do swojej kwatery pożegnaliśmy się światełkami a on pojechał dalej.
Za szybko. Często tak jeździł. Był dobrym kierowcą i pewnie czuł się za kierownicą.
Tym razem pewność go zgubiła.Wcale nie daleko domu wpadł w poślizg na torach tramwajowych. Wpadł na jedno auto, odbił się i skończył pod jadącym busem ze zmiażdżonym samochodem i częściowo czaszką. Był w śpiączce, lekarze sugerowali hospicjum.
Ale i tym razem los trafił na wojowniczkę. Miała męża dyrektora, opcja samotnie wychowującej dziecko wdowy nie była wtedy opcją. I walczyła. Po trzech tygodniach się obudził. Potem długa żmudna i bolesna rehabilitacja, walka o pionizację, sadzanie, chodzenie, mowę. Utrzymanie kubka było powodem do łez szczęścia, potem ugotowanie sobie parówki na śniadanie, wyjście do sklepu po chleb. Na jej szczęście, w ramach dalszej rehabilitacji, firma zgodziła się przywrócić go do pracy. Na część etatu, jako zwykłego szeregowca w dziale IT, bo z takimi lukami w pamięci nie było mowy o kierowniczych stanowiskach.
I kiedy już euforia wybudzenia i przywrócenia mu podstawowych umiejętności funkcjonowania w życiu minęła przyszedł czas na refleksję.
Bo obiecywali sobie przed Bogiem że nie opuszczą siebie w nieszczęściu i niedoli, że będą ze sobą aż śmierć ich nie rozłączy, ale ona przecież tak naprawdę wyszła za innego mężczyznę.
Zakochała się w facecie z konkretnymi cechami, konkretnym charakterem, konkretną pozycją w społeczeństwie. Teraz przyszło jej żyć trochę z dużym dzieckiem, które zupełnie nie przypomina tamtego mężczyzny. Medycznie udowodniono, że urazy czaszki a szczególnie części czołowej zmieniają cechy charakteru poszkodowanego. I on się zmienił.
Żyje więc pod jednym dachem z facetem który wygląda zewnętrznie jak jej mąż, ma tą samą twarz, wzrost, te same dłonie. Ale to nie jego oczy patrzą na nią kiedy się budzi i kiedy koło niego zasypia.To już nie on mówi do niej że ją kocha. To nie ten uśmiech w którym się zakochała.
Była dumna kiedy jej mąż, dyrektor działu IT wracał do domu z premią, podwyżką, słowami uznania od dyrektora generalnego, z planami na zagraniczny wyjazd służbowy. Teraz musi cieszyć że jest w stanie przygotować ich synkowi kanapkę.
I tą wojowniczkę nachodzą czasem myśli co by było gdyby pozwoliła mu wtedy odejść....
Rok, dwa lata rozdzierającej żałoby, częstego biegania z nowym zniczem, świeżymi kwiatami na jego grób. Ale ból kiedyś przecież staje się do wytrzymania, można go oswoić, zacząć z nim żyć a nawet próbować ułożyć sobie życie na nowo. Każda rana w końcu się zabliźni. Będzie ślad, ale co roku mniej widoczny, mniej wyczuwalny.
I nie mogę nie wspomnieć tu o Ani Przybylskiej. Mojej rówieśnicy, aczkolwiek dużo mądrzejszej i dojrzalszej ode mnie.
Media wspominały o jej chorobie, ale dawno temu. Tacy fajni i mający przed sobą jeszcze tyle życia ludzie nie odchodzą, Nie tak szybko, nie tak nieoczekiwanie. A Pani Ania tak.
Informacja że jej już z nami nie ma jakoś mocno mną dotknęła. Nie znałam jej blisko, nie widziałam jej nigdy na żywo. Wiedziałam o niej tylko tyle ile sama chciał mi i milionom ludzi o sobie powiedzieć.
Nie umiem powiedzieć czy była wybitną aktorką, bo prawdziwych ról nikt nie zdarzył jej jeszcze zaproponować, ale była dobrym, rozsądnym i poukładanym człowiekiem. Nie latała po ściankach, nie fotografowała się z butami w ręku, czy firmową spacerówką na zaaranżowanej ustawce. Zachodziła w kolejne ciąże dlatego, żeby stworzyć fajną rodzinę a nie zarabiać na kolejnym dziecku jak jej koleżanki z branży. Dla swojego mężczyzny potrafiła poświecić swoją karierę, zrezygnować z życia w blasku fleszy, być zwykłą-niezwykłą mamą i kochanką.
Stała się taką jaskrawą, i tak przepiękną przy okazji, opozycją do dzisiejszych głodnych poklasku partnerek sportowców lansujących się wszędzie i zawsze byleby tylko o nich mówiono. Była  zjawiskowej urody kontrastem do tych pustych piłkarzowych narzeczonych, które wszystko zawdzięczają plecom i portfelom swoich partnerów.
A jednak ktoś tam na górze się o nią upomniał. Bardzo skutecznie.
I ani jej partnerowi ani najbliższej rodzinie nie dano szansy zawalczenia o Panią Anię. Sama Pani Ania nie dostała od losu szansy na walkę o samą siebie.
W tym przypadku przeznaczenie wykazało się okrutną konsekwencją.
Do widzenia Pani Aniu, do zobaczenia za czas jakiś może tam będziemy mogły się spotkać, a tymczasem proszę wpaść od Eli.
Na koniec mądre słowa Ani Przybylskiej.  Warto je sobie wziąć do serca nie czekając na własny kurs przyspieszonego dojrzewania:
"Ja teraz rozumiem, co to znaczy naprawdę cieszyć się każdą chwilą. Doceniam każdą minutę. Zawsze powtarzam mojej córce: "Jeśli rzeczy małe nie będą cię cieszyły, to i duże nigdy nie ucieszą". Cieszę się więc tymi małymi okruchami, przyrodą, zielenią. Cieszę się, mogąc iść po prostu brzegiem morza, chłonąc jego zapach i całej przyrody, która mnie otacza. Ktoś, kto nie otarł się o pewne ostateczne sprawy, pomyśli, że mówię głupoty."

niedziela, 12 października 2014

Rodzinne agencje PR

Jeśli wierzyć wikipedii, pani "profesor" od historii w LO i kanałowi 72 w moim telewizorze to okres mojego dzieciństwa i bardzo wczesnej młodości przypadał na czas PRL'u.
Osobiście mam niewiele wspomnień z nim związanych ale pamiętam że gdy musiałyśmy stać z mamą w kolejce po pralkę to okazało się to jedyną i niepowtarzalną okazją do nauczenia się fikołków na dwóch poziomach trzepaka, że miałyśmy jedyną szansę przejechać się autobusem, bardzo, bardzo późnym wieczorem jesienną porą  wracając z lalką Kinglet (w moim przypadku wysokiej jakości podróbka Barbie, której łamały się nogi do kąta prostego) w mamy torbie bo ktoś dał znać że wieczorem w Merkurym rzucą Barbie. Z mniej przyjemnych wspomnień były tylko kolejki za papierem toaletowym, bo tutaj towarzyszył nam, bardzo z tego faktu niezadowolony tato, nawet nie próbując kryć się z tymi uczuciami.
Ale przecież nie o kolejkach, lalkach i kartkach na dobra luksusowe chciałam tu pisać. Kiedy skończyły się tamte mroczne czasy a moja pamięć zaczęła rejestrować więcej wydarzeń nastał czas wolności, II RP, gospodarki wolnorynkowej, galopującego bezrobocia, przynajmniej teoretycznie wolnej telewizji a z nią nowy twór: era specjalistów PR.
Coś nowego, świeżego i po prostu WOW.
Ponieważ zmiany i postęp do obszaru szkolnictwa trafiają, nie wiem dlaczego, zawsze z opóźnieniem i niekiedy oporem, nowa pro-zachodnia moda ciężko wdrażała się w programie edukacyjnym, a już szczególnie w naszej podstawówce. Bo jak wprowadzić język angielski jako język obowiązkowy  gdzie zastępcą dyrektora była nauczycielka języka rosyjskiego.
Więc kiedy ja uczyłam się rosyjskiego alfabetu i wiecznie żywej "busiegda budiet sonce"  (na szczęście mój umysł wyparł z głowy  prawie tą całą przyswojoną wiedzę, stałam się więc wtórną analfabetką i nie umiem już tego napisać w oryginale) w telewizji a szczególnie dzienniku zaczęli pojawiać się "spece" od PR. Bez tabletów, internetu czy chociażby ww nauczycielki angielskiego trudno było rozszyfrować od czego tak naprawdę są ci specjaliści, ale za to byli wszędzie i wypowiadali się na dosłownie każdy temat, od ogródka Edyty Górniak po obszar Wałęsy. Wiedza ich musiała być zatem ogromna.
Nowy (lepszy)  ustrój wymusił na zacofanym społeczeństwie powstanie zupełnie nowego sztabu fachowców - specjalistów
I co mogę dodać dzisiaj, z perspektywy czasu?
Chyba tylko jedno słowo "niekoniecznie".
Mając za sobą kilka lekcji angielskiego i troszeczkę więcej bagażu doświadczenia i obserwacji otaczającego mnie świata z pewnością mogę zaryzykować stwierdzeniem, ze takich specjalistów to my mamy od wieków. Tylko ich nazwa zmieniała się z kolejnymi ustrojami. Na przykład świetnego PR-owca miały swojego czasu Niemcy a poznał go cały świat, tylko że Goebels'a nazywano mistrzem propagandy a nie specjalistą od public relations. Teraz nazywamy ich spin doctor'ami, ale zakres obowiązków wciąż ten sam.
Ale jak się w to jeszcze bardziej zagłębić to okazuje się, że takich MP (master of propagand) PR czy SD mamy nie tylko od wieków ale prawie w każdym domu, bez względu na status społeczny, miejsce zamieszkania, tytuły naukowe czy szerokość geograficzną. I w znakomitej większości są to wysoko życiowo wykwalifikowani specjaliści.
Trudno w to uwierzyć, ale historia na faktach autentycznych.


Spotykają się dwie psiapsióły-ogrodniczki. Jedna z nich jest właśnie po odświeżeniu ogródka i wycięciu dużego drzewa z którego został pniak-postument, właśnie na co?
Na rzeźbę świętej rodziny w drewnie, gdyż gips chyba nie zagra z drzewem .
Bo czy jest bardziej jasny, dosłowny i wymowny przekaz na okazanie świętości sąsiadom i gościom niż figurka świętej rodziny w ogrodzie. Pewnie że można żyć zgodnie z przykazaniami, żarliwie modlić się do wszystkich świętych, być chodzącym obrazem miłości do bliźniego swego. Ale, czy ktoś to nawet zauważy.... W przeciwieństwie do Maryji z Józefem na pieńku. Tu przekaz jest jasny i czytelny.

Niedawno miałam okazję spędzić popołudnie ze znaną mi parą.
On przystojny, inteligentny, usatysfakcjonowany zawodowo.
Ona urodziwa, z czego doskonale zdaje sobie sprawę, zgrabna, akceptująca siebie totalnie, znająca swoją niezwykle wysoką wartość, żona ww mężczyzny, matka dwójki chłopców, co a automatu robi z niej panią psycholog dziecięcą, specjalistę trenera sportowego, pedagoga dziecięcego, super nianię i........ no właśnie.
Będąc w ich towarzystwie zazwyczaj nie jestem zbyt rozmowna. Bo zdecydowanie trudniej się przebić jeśli twój rozmówca wie wszystko lepiej, na wszystkim się zna, wszystko rozumie a pod wpływem tej wiedzy uznaje że musi się nią dzielić, lub poszłabym bardziej w kierunku oświecić resztę świata. Ponieważ trudno być rozmownym gdy ktoś ciągle ci przerywa jeszcze w trakcie pierwszego zdania negując nawet to czego jeszcze nie wypowiedziałaś. Zadatków na  gwiazdę nigdy nie miałam, aspiracji do bycia duszą towarzystwa również. Siedzenie więc cicho nie jest dla mnie aż takim wielkim poświęceniem.
I słucham. O zakończeniu roku w przedszkolu i o tym że synek był pupilkiem pani przedszkolanki. O zakończeniowym grillu z niezłą imprezką dla rodziców drugiego synka. O kompletnym nieprzygotowaniu pedagogicznym w stosunku do dzieci trudnych z nienajlepszych domów, bo w klasie jest taki jeden matołek o którego koleżanka wypytywała wychowawczynię podczas konsumpcji pieczonej kiełbaski. O zeszłorocznych koloniach organizowanych przez kościół. O kardynalnych błędach wychowawczych które popełniają głupie mściwe rozwiedzione matki wobec synów, nastawiając ich negatywnie do kochających, troskliwych, oddanych, gotowych do największych poświęceń, empatycznych, będących na każde zawołanie, o każdej porze dnia i nocy ojców.  Co jakiś czas dopytuję o szczegóły okazując zainteresowanie rozmową. I nagle pada stwierdzenie że z racji wykonywanej pracy, która polega na bezpośrednim kontakcie z drugą osobą jest ona psychologiem wszystkich. Nie ma osoby która nie otworzyłaby się w jej obecności. I to chyba ta wielka umiejętność słuchania i wsparcia powoduje tą wylewność i nieodpartą potrzebę zwierzeń jej wszystkich klientów.
No gdyby nie to samodyskretne działanie PR'owskie nigdy bym nie wpadła, że koleżanka jest takim świetnym słuchaczem.




W zawodowym temacie pozostając. Każdy w swoim najbliższym otoczeniu ma przynajmniej kilku kierowników wyższego czy niższego stopnia, za to zawsze z wielką władzą i jeszcze większą wiedzą. Mam i ja.
Więc dawno temu, na trzeźwo ze względu na wiek własny, trzeba było słuchać na rodzinnych imprezkach jak to wujkowie trzęsą magazynami w Philip'sie, jak to każdy w biurze to idiota a oni wiedzą wszystko najlepiej, oni jedyni trzymają wszystko w garści i co najważniejsze trzymają w garści władzę.
Potem dorosłam,  jednak ciągle na trzeźwo bo zawsze kierowca (kiedy miałam nabrać doświadczenia w piciu) zaczęła się era ambitnych, młodych wilków własnego pokolenia. No i tutaj "the sky is the limit". Regularnie, przynajmniej dwa razy w kwartale ratują firmy od bankructwa, negocjują super umowy z zagranicznymi kontrahentami gwarantującymi być lub nie być dla firmy, trzęsą całym dowództwem,  zwierzchnicy ze strachu na korytarzach uciekają od nich wzrokiem...... Do tego, raz na pół roku wprowadzają w ubogie i proste słowniki otaczających ich głupich i ubogich członków rodziny po jednym nowym magicznym słowie  jak na przykład " stok konsajmentowy" (zapis fonetyczny, bo tylko fonetycznie go zna),  "obroty", płynność" czy "ścieżka kariery". A prosty lud, na przemian albo siedząc nad bożonarodzeniowym karpiem, albo obierając kolorowe wielkanocne jaja ze skorupki siedzi z otwartymi ustami i słucha jak to obroty firmy są istotne, bo obroty firmy są ważne, bo obroty mówią bardzo wiele- a jeszcze pól roku wcześniej jak zapytałam jak duża  jest ta firma i czy może mi podać roczne obroty to zapytał czy to oznacza wydania z magazynu. I tak wystarczy z piętnaście razy wypowiedzieć te magiczne słowa ścieżek, płynności czy obrotów żeby większość słuchaczy już sikała w majtki - a co by nie mówić, to słowa te mają tylko polskie brzmienie - to jakie są reakcje na "stok konsajmentowy"? Bo nie mowa tu o zboczu przysypanym warstwą śniegu w okresie zimowym.
I od razu na takiej rodzinnej imprezce widać, że ma się doczynienia z nie byle jaką osobistością, tęgą głową, fachowcem, specjalistą, profesjonalistą, znawcą i ekspertem w bardzo szerokiej dziedzinie zarządzania międzynarodowymi koncernami. A jeśli dodać do tego, już poza gronem rodzinnym a bardziej rówieśniczym, historie jak to się "uczyło" policjantów kultury, dobrego zachowania i przepisów, skutkiem czego panowie odziani w niebieskie mundury również unikają kontaktu wzrokowego a nawet zmieniają tor ruchu na bardziej odległy i broń boże nie kolidujący.
No facet ideał... mogłabym pomyśleć po takiam PR, gdybym tylko go nie znała...



Nie życzę nikomu tego co stało się również w mojej rodzinie - próby samobójczej. Na szczęście nie udanej, choć było bliżej niż dalej. I choć od tej sprawy minął już rok i miesiąc, pamiętam dobrze tą chwilę kiedy pojawiłam się w centrum wydarzeń. Gęsta mgła od dymu papierosowego, na niej  zawieszona dusząca kotara utkana z uczucia strachu, zdziwienia, zdenerwowania. I wizualnie sytuacja zupełnie na miejscu. W końcu człowiek targnął się na swoje życie, nie chory, nie sparaliżowany, nie leczony psychiatrycznie. W zasadzie tragedia.
I tylko fonia jakoś zgrzytała z tym obrazkiem.
Bo nie było pytania: dlaczego?, co skłoniło? jak pomóc? co poprawić?
Obudził się specjalista od PR. Nawet nie obudził, bo tam nigdy nie śpi. Po prostu przemówił.
Bo co ludzie powiedzą? Trzeba wymyślić sensowną bajeczkę którą kupi otoczenie, przecież bycie żoną samobójcy to wstyd przeogromny!!!!.
Gdyby jeszcze nie było tej karetki. A tak wszyscy widzą gdzie się zatrzymała. Po co dzwonili na pogotowie !!!!!!
Jak on mógł MNIE narażać na takie wytykanie palcami? Potrzebny jest plan!!!.
Co by o MNIE ludzie mówili gdyby mu się udało? Samolub jeden !!!
Wystawić mnie na takie pośmiewisko !!!!! Zrobić ze mnie obiekt kpin !!!!!!!
No jeśli w takiej, osobiście kryzysowej sytuacji, najpierw myśli się o swoim wizerunku i odbiorze otoczenia - to chyba trudniej o bardziej profesjonalnego speca od wizerunku.




I ten sam PR-owiec w dużo bardziej dla siebie komfortowej sytuacji, gdy czas posprzątać kościół.
Tak, tak, instytucja kościoła, choć pod panowaniem jednego szefa, ma wiele, wiele twarzy. Od bycia ubogim, rezygnującym z otaczających go luksusowych dóbr materialnych, poprzez kościół który twierdzi że kobieta ma obsługiwać a mężczyzna ma być obsługiwanym - bez względu na wiek, kończąc na absolutnej patologii na wsiach gdzie kościół ma patologicznie absolutną władzę.


I na wyżej wymienionej wsi, oprócz ofiary na tacę, ofiary w intencji na mszę (jej wysokość  przekłada się proporcjonalnie na żarliwość modlitwy), składki na kwiaty, składki na ogrzewanie, składki na prąd, składki na wodę, składki na benzynę, składki na płot, składki na remont ławek, składki na remont okien, składek na nową figurkę jest również obowiązkowe sprzątanie kościoła.
No właśnie..... dlaczego obowiązkowe?
I tu specjalista od PR zaczyna swoją pracę....
Bo tak wypada. Dla mnie wypada to włos z głowy, albo iść do kogoś na urodziny z prezentem a nie pustymi rękoma.
Bo tak trzeba. Dla mnie to trzeba umyć zęby przed spaniem, jeść i pić żeby nie umrzeć.
Bo tak jest tu przyjęte. A w dupie to ja mam co sobie ludzie przyjmują.
Bo takie są tu zasady. A mi się wydawało, że w całym kraju obowiązują nas jednolite zasady, ta sama konstytucja dla wszystkich, ten sam kodeks cywilny, ten sam kodeks o ruchu drogowym itd. itp. Czyżby komuś biedne Polaczkowo zamieniło się ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki, gdzie co stan to inne ustawodawstwo?
Bo co sobie ludzie pomyślą. Tak właśnie, po co 10 przykazań, po co inne prawa. Dla siebie, zgodnie ze sobą to żyj w swoich zamkniętych czterech ścianach. Pij, bij, torturuj, gwałć, kradnij, ale tak żeby nikt nie widział. W sobotę z mopem i wiadrem udaj się w stronę kościoła, w niedziele żarliwie pośpiewaj alleluja i wszystko będzie super.
Bo nie narażaj rodziny na wstyd i wytykanie palcami. No i to jest argument z którym nie ma co polemizować. Koniec kropka.


Oczywiście oprócz tych miesieczno, kwartalno, czasami jednorazowych działań sprytnego PR-owca, w mniejszej skali spotykam się  z nimi każdego dnia.
Nie sprzątaj w niedziele, bo co sobie ludzie pomyślą widząc Cię ze ścierką. Ale nie przeszkadza to żeby ludzie widzieli kogoś innego w tą samą niedzielę, ubranego w strój roboczy jak kopie dziurkę, dosadza trawkę, łopatą wyrównuje teren. Zazwyczaj towarzyszy temu również taczka, jako atrybut ciężko pracującego faceta.
Bo można codziennie odchodzić do stołu nie odnosząc nawet własnego talerza do zlewu, bo można do czystego zlewu włożyć swój jeden jedyny talerz i nie umyć, ale jak na horyzoncie pojawią się rodzice łapać za ścierkę, łapać za miotłę, ba, nawet szukać odkurzacza.
Nie rób prania w automacie w niedziele, ale na pranie dywanu i to na tarasie przez inne osoby to czas najlepszy.


I mogłabym tak wymieniać i wymieniać i wymieniać....
Bo prawie każdy z nas umiejętności te nabywa z mlekiem matki, a czego nie dossałeś szybko nadgonisz w celu zaimponowania rówieśnikom, partnerom, kochankom, szefom, pani ze sklepu.... koleżance koleżanki, kumplom z siłowni, partnerce z latino, sąsiadowy, żonie przyjaciela.....


Okazuje się że 90% świata które nas otacza to właściwie tylko wizja stworzona przez takich speców od wizerunku, ułuda stworzona tylko po to żeby pokazać się w dobrym świetle, sprzedać siebie jako najlepszy produkt na rynku. I nie jesteśmy tego w stanie zmienić, ważne, żeby choć czasami umieć odróżnić te działania marketingowe od prawdy


I tylko szkoda że ja nie byłam karmiona piersią :D