poniedziałek, 13 października 2014

Kilka słów o przemijaniu....

Dziś trochę smutno. I niezwykle poważnie.
Przed tematem przemijania, odchodzenia, śmierci broniłam się bardzo, choć okazji przecież było bardzo wiele w ostatnim czasie.
Bardzo głośna, bo okrągła w tym roku rocznica powstania warszawskiego.
Byli w kinie Rudy Zośka i Alek. Książkę, jak przystało na odpowiedzialnego ucznia, czytałam. Do kina nie poszłam. I nie dla tego, że osobiście uważam kino za zbyt drogą rozrywkę dla przeciętnego zjadacza chleba, ale zła w świecie jest tak dużo, przemocy, krwi i umierania w telewizji jest przesyt więc nie mam ochoty oglądania bicia, poniżania, torturowania, katowania i sączącej się wszędzie krwi na wielkim ekranie. Mój limit na przemoc został przekroczony przy "Pasji". Dla Kamieni na szaniec już tej cierpliwości zabrakło.
Była w kinie premiera "Powstania Warszawskiego". Filmu / dokumentu który powstał z materiałów kręconych 70 lat temu przez samych uczestników powstania. Prawdziwy w 100% obraz tego, co się tam działo. Uśmiechnięte lub wykrzywione w grymasie bólu twarze prawdziwych bohaterów tamtych zdarzeń. Bohaterów świadomych ze są kręceni i tych którzy na tym świecie zostali już tylko ciałem. Ostatnio nagradzane "Miasto 44"o którym tak naprawdę niewiele mogę powiedzieć.
W telewizji bombardowały zwiastuny "Czasu Honoru" z godziną "W".
Ale się nie dałam.
O powstaniu i powstańcach mogłabym pisać tylko jako o sprawie przegranej. Niepotrzebnemu narażaniu życia nie tylko własnego, ale i innych niewinnych przypadkowych ludzi którzy chcieli po prostu tę wojnę przeżyć. Nikt nie pomógł 1 września 1939 roku więc dlaczego ktoś miałby zrobić to pięć lat później.
Potem rocznica dotychczas niezrozumiałej dla mnie II wojny światowej, ale dzięki Ukrainie i Putinowi, mój, jak wydawało mi się otwarty i elastyczny umysł niepotrafiący ogarnąć powodów wybuchu wojny, nagle zaczął wszystko rozumieć. Rozumieć, znaczy wytłumaczyć sobie, graniczącą z obłędem, bezmyślność napadających nas wtedy Niemców i absolutny tumiwisizm naszych ówczesnych sojuszników.
Bezmyślna rzeź niewinnych z powodu chorego megalomaństwa, psychicznie chorej jednostki przy cichej akceptacji wygodnego, konformistycznego świata, przywiązanych do swoich stołków, pozycji, tytułów tchórzy.
To również dzień w którym umarła moja babcia. Ale niewiele dobrego mogę powiedzieć o niej i równie niewiele czuję myśląc że jej już z nami nie ma.
Tydzień później rocznica odejścia mojej psiapsiółki Eli.
Niesprawiedliwego, oczekiwanie nieoczekiwanego, smutnego, niewybaczalnego odejścia.
Oczywiście, że za nią tęsknię, oczywiście że mi jej brakuje.
Kiedy widzę ładne kwiaty myślę żeby zrobić zdjęcie i wysłać je do Elutka (bo wysyłałyśmy sobie takie fotki z piękną czy dziwną naturą).
Kiedy mam jakiegoś rodzinnego newsa myślę żeby zadzwonić do Elutka.
Kiedy robię zdjęcie moim kotkom myślę o Elutku, bo ona wysyłała mi zdjęcia swojego pieska Miśka.
Kiedy jest mi źle i chcę z kimś porozmawiać myślę myślę o Elutku.
Kiedy jadę do Piły, nieważne czy autem, czy rowerem, nieważne czy w dobrym czy złym humorze. To był czas kiedy zawsze dzwoniłam do Elutka. I cały czas chcę to zrobić.
O moim Korzunku nie zapomnę, nigdy. Jednak pomyślałam sobie że mój żal, smutek i pustkę pozostawię dla siebie. Bo Ela wie co czuję.
Ale to nie koniec wrześniowych smutnych wypadków.
Ten stał się kropką nad i. Powodem dla którego postanowiłam jednak napisać.
Swoje życie 6 września postanowiła zakończyć córka koleżanki mojej mamy. Dziewczyna miała 32 lata. Skoczyła z bloku w którym mieszkała.
W swoim krótko trwającym życiu i tak przeżyła 4 razy tyle co przeciętny, zwykły człowiek.
Pierwsze dwadzieścia kilka lat spędziła jak królewna. Miała wszystko. Zagraniczne wakacje z chłopakami, najlepsze ubrania, najpiękniejszą biżuterię, najdroższe kosmetyki. Miała niekończące się źródło pieniędzy więc każdy klub, dyskoteka, kino, zachcianka były spełniane. Mogła mieć każdego faceta. I miała. Nie wiem czy to przez tą mieszankę kasy, luksusu, rozpieszczenia czy po prostu samego charakteru dziewczyna była niezwykle pewna siebie. Emanowała władzą, pewnością, seksapilem. Miała nawet swojego ochroniarza, który zakochał się w swojej klientce. Czy można chcieć więcej?
I żyła sobie królewna w swoim królestwie spędzając większość czasu na przyjemnościach zarówno cielesnych jak i duchowych. Aż pewnego dnia, księżniczka po prostu spadła z konia. Tak nieszczęśliwie, tak niefortunnie, że jedna stopa ugrzęzła w siodle więc spłoszony koń ciągnął ją za sobą powodując coraz poważniejszy uraz głowy. Stan był krytyczny. Mówiło się że najlepszym dla niej wyjściem będzie odejście z tego świata.
Ale powiedz to matce, dla której królewna była całym życiem. Matce, na dodatek walczącej amazonce, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Poruszyła więc niebo i ziemie, zapewne wielokrotnie, i z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że królewnę po długim czasie wybudziła ze śpiaczki. Byli przystojni rehabilitanci, seksowni lekarze, był nawet duży wywiad w Viva czy Gala jak to śpiąca królewna wróciła do żywych, wraca do sprawnych i wróci studiować. Ale to był ostatni rozdział jej bajkowej bajki, rozdział który stał się prologiem do jej dramatu. Bo po tym jak wstała na chybotliwe nogi, jak udało jej się wejść na piętro po schodach (przy dużym wysiłku) to było wszystko na co ją stać. Nie mogła paradować w wysokich szpileczkach, nie mogła już zarzucać ponętnie bioderkiem. Sukcesem było przejście z jednego pokoju do drugiego bez potknięcia czy upadku. Bo nie było już mowy o płynnym w mowie flircie z nieznajomymi. Każde wypowiadane zdanie było wysiłkiem a i tak nie wszystko można było zrozumieć. Przez ograniczoną ruchowość zaczęły ją nawiedzać kolejne kilogramy a z nimi depresja. Każde wyjście z domu, każdy krawężnik, każdy najmniejszy schodek, przejeżdżający samochód stawał się dla niej wyzwaniem.
Miała wszystko, i życie jej wszystko zabrało... Żyła. Była. Jadła, oddychała, czasami wyszła z domu. Ale czy królewna, która jeszcze tak niedawno temu, miała wszystko na skinienie paluszka mogła "to" nazywać życiem? Nie za bardzo, zresztą nawet mi mówiła że to nie jest już życie.
Los odebrał jej wszystko, a ona ostatecznie postanowiła odebrać mu władzę nad sobą. Skoczyła. Jak w piosence Edyty Gepert ... kilka pięter i ciemność.
Nie mam dzieci, nie wiem co w takim momencie czuje matczyne serce. Księżniczka nie była też moją siostrą, żoną, kochanką. Ale właśnie dlatego uważam że to było dobre wyjście dla niej. Nie zawsze życie za wszelka cenę można nazywać życiem. Utrata najbliższych boli zawsze, czasem niemiłosiernie, ale czy to daje nam prawo bycia egoistami?
To przypomina mi inną historię. Przypadek mojego kolegi. Prywatnie spełnionego, szczęśliwie żonatego, ojca małego Konrada. Wymarzona rodzinka, własne mieszkanko, zajęcia dodatkowe dla maluszka, bo w dzieci trzeba inwestować. Zawodowo też bardzo dobrze. Niekwestionowana pozycja dyrektora działu IT, szanowany, poważany. Bardzo inteligentny, poukładany, konkretny a przy tym pracowity. Łączył nas wspólny projekt. Ulepszenie/naprawa kiepsko wdrożonego systemu informatycznego w firmie. A że trafiło na dwóch pracusiów, nasz projekt był zajęciem dodatkowym, dorzuconym do własnych zakresów obowiązków. Więc gdy trzaskały drzwi za ostatnią zbłądzoną duszyczką z pracy, kiedy na produkcji wyłączały się kolejne maszyny, zapadała błoga cisza my zaczynaliśmy swoją. Dyskutowaliśmy o zarządzaniu uprawnieniami, blokadach na dokumentach tak by ograniczyć do minimum głupotę i kombinacje, ulepszaniu dokumentów które mogły poprawnie dekretować się na kontach, rozliczać produkcje na magazynach i jeszcze być uwzględnianymi w raportach produkcyjnych. O postępach w zgłoszonych błędach systemowych , eliminacji bzdur którymi byliśmy często zarzucani, odpowiedziach na pytania użytkowników sytemu. Ja miałam szanse oglądać system z perspektywy IT a on zobaczyć to wszystko z perspektywy działu finansowego. Zdarzało nam się czasem trochę odpłynąć od głównego wątku spotkań, choć było to zawsze z nim powiązane. Bo to pośmialiśmy się z ostatniego wewnętrznego spotkania w sprawie systemu, to sytuacji gdy ktoś sprytniejszy wkręcał szefostwo że czegoś nie da się zrobić w systemie, czasem z irytacją bo często byliśmy zmuszani toczyć walki z koleżankami i kolegami mówiąc że system nie jest zły, trzeba tylko myśleć gdy się go używa, choć przecież teoretycznie powinniśmy grać do tej samej, jednej bramki. I takie pogodzinne spotkanie miało miejsce pewnego lutowego późnego wieczora. Z firmy wychodziliśmy po godzinie pierwszej nad ranem. Ja mieszkałam 20 kilometrów od firmy, on musiał jechać jeszcze 10. Nie byliśmy szczególnie zmęczeni, czy rozdrażnieni. Zwykły dzień pracy. Ja jechałam pierwsza on drugi. Na poboczu stała duża ciężarówka. Przez myśl przeszło mi, że muszę bardzo wcześnie zacząć wymijać to auto, żeby i on je zobaczył i nie daj boże się w niego nie wpakował. Oczywiście się nie wpakował, zgrabnie je wyminął. Kiedy ja zjeżdżałam do swojej kwatery pożegnaliśmy się światełkami a on pojechał dalej.
Za szybko. Często tak jeździł. Był dobrym kierowcą i pewnie czuł się za kierownicą.
Tym razem pewność go zgubiła.Wcale nie daleko domu wpadł w poślizg na torach tramwajowych. Wpadł na jedno auto, odbił się i skończył pod jadącym busem ze zmiażdżonym samochodem i częściowo czaszką. Był w śpiączce, lekarze sugerowali hospicjum.
Ale i tym razem los trafił na wojowniczkę. Miała męża dyrektora, opcja samotnie wychowującej dziecko wdowy nie była wtedy opcją. I walczyła. Po trzech tygodniach się obudził. Potem długa żmudna i bolesna rehabilitacja, walka o pionizację, sadzanie, chodzenie, mowę. Utrzymanie kubka było powodem do łez szczęścia, potem ugotowanie sobie parówki na śniadanie, wyjście do sklepu po chleb. Na jej szczęście, w ramach dalszej rehabilitacji, firma zgodziła się przywrócić go do pracy. Na część etatu, jako zwykłego szeregowca w dziale IT, bo z takimi lukami w pamięci nie było mowy o kierowniczych stanowiskach.
I kiedy już euforia wybudzenia i przywrócenia mu podstawowych umiejętności funkcjonowania w życiu minęła przyszedł czas na refleksję.
Bo obiecywali sobie przed Bogiem że nie opuszczą siebie w nieszczęściu i niedoli, że będą ze sobą aż śmierć ich nie rozłączy, ale ona przecież tak naprawdę wyszła za innego mężczyznę.
Zakochała się w facecie z konkretnymi cechami, konkretnym charakterem, konkretną pozycją w społeczeństwie. Teraz przyszło jej żyć trochę z dużym dzieckiem, które zupełnie nie przypomina tamtego mężczyzny. Medycznie udowodniono, że urazy czaszki a szczególnie części czołowej zmieniają cechy charakteru poszkodowanego. I on się zmienił.
Żyje więc pod jednym dachem z facetem który wygląda zewnętrznie jak jej mąż, ma tą samą twarz, wzrost, te same dłonie. Ale to nie jego oczy patrzą na nią kiedy się budzi i kiedy koło niego zasypia.To już nie on mówi do niej że ją kocha. To nie ten uśmiech w którym się zakochała.
Była dumna kiedy jej mąż, dyrektor działu IT wracał do domu z premią, podwyżką, słowami uznania od dyrektora generalnego, z planami na zagraniczny wyjazd służbowy. Teraz musi cieszyć że jest w stanie przygotować ich synkowi kanapkę.
I tą wojowniczkę nachodzą czasem myśli co by było gdyby pozwoliła mu wtedy odejść....
Rok, dwa lata rozdzierającej żałoby, częstego biegania z nowym zniczem, świeżymi kwiatami na jego grób. Ale ból kiedyś przecież staje się do wytrzymania, można go oswoić, zacząć z nim żyć a nawet próbować ułożyć sobie życie na nowo. Każda rana w końcu się zabliźni. Będzie ślad, ale co roku mniej widoczny, mniej wyczuwalny.
I nie mogę nie wspomnieć tu o Ani Przybylskiej. Mojej rówieśnicy, aczkolwiek dużo mądrzejszej i dojrzalszej ode mnie.
Media wspominały o jej chorobie, ale dawno temu. Tacy fajni i mający przed sobą jeszcze tyle życia ludzie nie odchodzą, Nie tak szybko, nie tak nieoczekiwanie. A Pani Ania tak.
Informacja że jej już z nami nie ma jakoś mocno mną dotknęła. Nie znałam jej blisko, nie widziałam jej nigdy na żywo. Wiedziałam o niej tylko tyle ile sama chciał mi i milionom ludzi o sobie powiedzieć.
Nie umiem powiedzieć czy była wybitną aktorką, bo prawdziwych ról nikt nie zdarzył jej jeszcze zaproponować, ale była dobrym, rozsądnym i poukładanym człowiekiem. Nie latała po ściankach, nie fotografowała się z butami w ręku, czy firmową spacerówką na zaaranżowanej ustawce. Zachodziła w kolejne ciąże dlatego, żeby stworzyć fajną rodzinę a nie zarabiać na kolejnym dziecku jak jej koleżanki z branży. Dla swojego mężczyzny potrafiła poświecić swoją karierę, zrezygnować z życia w blasku fleszy, być zwykłą-niezwykłą mamą i kochanką.
Stała się taką jaskrawą, i tak przepiękną przy okazji, opozycją do dzisiejszych głodnych poklasku partnerek sportowców lansujących się wszędzie i zawsze byleby tylko o nich mówiono. Była  zjawiskowej urody kontrastem do tych pustych piłkarzowych narzeczonych, które wszystko zawdzięczają plecom i portfelom swoich partnerów.
A jednak ktoś tam na górze się o nią upomniał. Bardzo skutecznie.
I ani jej partnerowi ani najbliższej rodzinie nie dano szansy zawalczenia o Panią Anię. Sama Pani Ania nie dostała od losu szansy na walkę o samą siebie.
W tym przypadku przeznaczenie wykazało się okrutną konsekwencją.
Do widzenia Pani Aniu, do zobaczenia za czas jakiś może tam będziemy mogły się spotkać, a tymczasem proszę wpaść od Eli.
Na koniec mądre słowa Ani Przybylskiej.  Warto je sobie wziąć do serca nie czekając na własny kurs przyspieszonego dojrzewania:
"Ja teraz rozumiem, co to znaczy naprawdę cieszyć się każdą chwilą. Doceniam każdą minutę. Zawsze powtarzam mojej córce: "Jeśli rzeczy małe nie będą cię cieszyły, to i duże nigdy nie ucieszą". Cieszę się więc tymi małymi okruchami, przyrodą, zielenią. Cieszę się, mogąc iść po prostu brzegiem morza, chłonąc jego zapach i całej przyrody, która mnie otacza. Ktoś, kto nie otarł się o pewne ostateczne sprawy, pomyśli, że mówię głupoty."

1 komentarz: