niedziela, 22 marca 2015

Znów kinowo czyli Hobbit - ostateczne starcie

Miałam okazję zobaczyć ostatnio ostatnią część Hobbita.
Chciałam podzielić się z Wami odczuciami zaraz po seansie, ale czekał już na mnie Kopciuszek, i drugi blog z rozpoczętymi wpisami. Bilbo musiał więc poczekać i boję się teraz czy mi coś nie umknie.
Bardzo ogólnie i treściwie - Aniu, I'm loving it.

Żałuje ogromnie że była to wersja kiepska jakościowo ale tak jak Ty Kopciuszka przy lampce wina, tak ja planuję z drineczkiem w ręku pochylić się raz jeszcze nad tym dziełem - miejmy nadzieję w HD a na pewno z radością i nieopisaną przyjemnością.
Po kilku nieco niepochlebnych opiniach jakie ostatnio miałam na tematy kinematografii zagranicznej okazję zamieścić dziś sama słodycz.
Aż trudno mi uwierzyć że ta sama ekipa i napisała i nakręciła te dwa dzieła, lub bardziej dzieło i jego marną kontynuację.
Szybka akcja. Nie ma tu niepotrzebnego i rozciąganego w czasie etosu drogi. Tu się nikt nie wspina trzy wersje reżyserskie rozszerzone po górach i dolinach żeby wrzucić pierścionek w przepaść. Tu nie ma możliwości pomylenia się w oszacowaniu oglądanej części, jak to mam miejsce we władcy pierścieni, gdzie kolejne części odróżnia się tylko różnymi odmianami lasów służących  jako tło dla wędrowców.
Pach, zabijamy smoka, pach, walka z elfami, pach, epicka bitwa z orkami i koniec filmu. Ani się nawet obejrzałam.
Pełne zaskoczenie. Nauczona Władcą Pierścienia zakładałam, że żaden bohater pozytywny zginać nie może. Stracić pół palca możliwe, ale nigdy całe własne życie. A tu? Dwa najprzystojniejsze, najmilsze i najfajniejsze krasnale giną w ostatnich minutach filmu, a zaraz przed napisami ginie na dodatek król. Zupełnie się tego nie spodziewałam, więc zaskoczyło mnie to pozytywnie. Pewnie miałabym za złe autorom  zarówno książki jak i filmów (jeśli to się pokrywa) gdyby uśmiercili Kili'ego za pierwszym podejściem czyli pod koniec drugiej części, a że zrobiono to dopiero w ostatnich minutach części trzeciej mogę wybaczyć doceniając element zupełnie niespodziewany a równocześnie ciesząc oko jego wyglądem prawie do samego końca.
No i żeby zginał młody, przystojny, obiecujący król.... Codziennie niespodziewane więc uciekające od sztampowości. We Władcy nie dość że nierozgarnięty Frodo nie zginął - a przecież dla dobra pierścienia można było go spokojnie wrzucić w tą lawinę. W końcu tak czy siak  zszedł przed czasem z hobbickiego światka. To nawet jego koleżka przeżył nietknięty, a tak marginalna postać mogła umrzeć parokrotnie.
Tak na marginesie myślałam że Galadriela czy sama, czy też przy pomocy Gandalfa przywróci krasnalków do życia, ale o nic że się tak nie stało. TO niczemu nie szkodzi.
Dużo bohaterskich bohaterów. Mamy krasnoludowego króla. Nie podejrzewałam że Thorin  szaleństwu bogactwa się nie oprze. Jako pozytywny bohater z dobrym sercem - w końcu docenił Bilba pomimo wcześniejszych obaw - zła powinien nie doświadczyć. A jednak, i to prawie całe dwie godziny, możnaby powiedzieć że niemal do końca swoich chwil. A jednak zebrał się w sobie i przezwyciężył swoje słabości i demony, chociażby przed samą śmiercią. Co nie umniejsza oczywiście innych stereotypowych bohaterskich zasług czyli odzyskania ojczyzny dla swego ludu czy pomszczenia śmierci swoich bezpośrednich przodków i zakończenia żywota szefa orków.
Mój ulubiony Bilbo. Mędrzec wśród mędrców. Znów logiką, sprytem i czujnością uratował gatunki przed prawie bratobójczą śmiercią. Nie musiał wywijać mieczem, nie musiał strzelać w locie z łuku, wystarczyło że pomyślał, dodał jeden do jednego i fortelem rozwiązał problem. Oczywiście i jego waleczne serduszko nie pozwoliło stać z założonymi rękoma gdy braci tłuczono i rzucił się w wir walk. Słodziaczek jeden.
Mamy też Barda - najbardziej ludzkiego człowieka , godnego przedstawiciela mojego gatunku. Facet skromny, cichy, z lekką przeszłością, ale kiedy było trzeba wziął się w garść, smoka unicestwił, ludźmi sprawiedliwie i mądrze pokierował. Na małego bohatera, będąc podpórką do strzały, wykreował się przy nim nawet jego synek.
No i Tauriel taka wisienka która  jest zawsze ukoronowaniem tortu i jego największą ozdobą.
Nie dość że dla dobrych ludzi, a raczej krasnoludków, już wcześniej sprzeciwiła się woli swojego króla to w ostatniej części pokazała absolutne nadbohaterskie bohaterstwo.
Sercem wybrała malutkiego krasnalka. Coprawda urodziwego  ale przecież  i Legolasowi nic w tym obszarze nie brakowało :) Legolas był krwi królewskiej jej gatunku, jej ludu. Kili też którymś w kolejce do korony zapewne był. Ale nie dość że dopiero którymś to przecież nie jej skala, nie rasa... A jednak on. Jednak serce, wbrew naturze, wbrew kalkulacjom, wbrew rozsądkowi i oczekiwaniom. Prawdziwa odwaga.
Gdy go straciła, gdy wygodnym mogło stać się rodzące uczucie Legolasa zdania nie zmieniła. Wierna sobie, własnym ideałom, własnym zasadom.
Legolas. Nie będę zaprzeczała pięknie biegał, pięknie skakał, celnie strzelał, skuteczność w eliminacji orków imponująca. Ale oprócz tego dla kobiety a raczej elficy zostawił ojca, koronę (swoja drogą piękną i zjawiskową), królestwo, władzę (i już wiem dlaczego we władcy jest takim samotnym strzelecem, trzymającym się z dala od elfów). Piękny, szlachetny i bohaterski.

Oczywiście bitwy epickie, pełne rozmachu jak przystało na nowoczesną kinematografię, przy tym nie przeciągane, nie eksploatowane do ostatniej kropli krwi, nie brutalizowane. Dziwnie tak o tym pisać, ale aż miło oglądać.
Od pierwszej części kocham wręcz układy choreograficzne dla ruchu w elfim wykonaniu. Ten taniec to mistrzostwo nad mistrzostwami, fantastycznie ktoś to wymyślił.
Bardzo zabawne i rozładowujące tą podniosłą atmosferę epizody z władcą ludzkiego miasta i tym rynsztokowym pochlebcą myślącym tylko o złocie.   

Fajnie że miałam okazje być częścią tej przygody :)
Dziękuję Aniu :) :)

wtorek, 17 marca 2015

Kapciuszek

Wypadałoby chyba powiedzieć kilka słów o "Kopciuszku". Jakoś tak się złożyło, że nie było okazji ogadać tematu świeżo po seansie (przynajmniej nie w komplecie), a po drugie mijają 24 godziny więc można złapać odrobinę dystansu i świeżym, neutralnym wzrokiem spojrzeć na to dzieło. Oczywiście liczę na wymianę zdań i bardzo aktywną polemikę :).
Zacznę od wrażeń pozytywnych, niech szklanka będzie do połowy pełna.

Do kina poszłam z tabula rasa. Żadnych trailerów, galerii, opisów, komentarzy czy recenzji. Żadnych reżyserów, aktorów, twórców muzyki. Nic, zero. Do tego stopnia że jadąc do kina zastanawiałam się czy to przypadkiem nie będzie w 3D.
Jakaż radość mnie ogarnęła gdy oczy ujrzały na ekranie Robba Starka z Winterfell. Myślałam że po jego nagłej, nieoczekiwanej, tragicznej śmierci długo się nie zobaczymy, a tu taka niespodzianka. No radzi sobie chłopak, muszę przyznać. Jak mu zupełnie nie wyszło objęcie tronu siedmiu królestw, bądź tylko północy, to sobie chłopak zorganizował zupełnie inne królestwo, dużo lepszy zamek, bardziej znośny klimat, a przede wszystkim bardziej twarzowy kolor garderoby. Błękity, turkusy i nasycony niebieski to zdecydowanie  kolory pasujące do jego oczu w odróżnieniu od szaro czarnych futrzysk, jakie zdarzało mu się przywdziewać jeszcze nie tak dawno.
Zjawiskowe wręcz kreacje macochy pewnie prosto z wybiegów. Odważnie współczesne, nadające smaczku filmowi, w jakimś stopniu współgrające nawet z garderobą córek, równie daleką od dworskich kanonów mody. Unowocześnione lata 70-te w sukienkach złych sióstr były również do schrupania. No a suknia panny młodej.... Mmmmm...... Szkoda że nieco odpustową niebieską bezę pokazywali z pół godziny a na najpieniejszą suknię poświecono tylko mrugnięcie oka :(
Trzewiczki to także pełne zaskoczenie. Idąc do kina myślałam że na nogach Kopciuszka zobaczę, szczególnie modne na chwilę obecną, przeźroczyste czółenka. Kiedy na ekranie po raz pierwszy pojawiła się Cate Blanchett stawiałam na Louboutin'y, czy szpileczki Manolo Blahnik, które powinny pasować do księżniczki. Na szczęście dla mnie  Disney zdecydował ze to i tak za mało i postawił na przepiękne, przezjawiskowe, przecudowne i przebajeczne, szklane trzewiczki. Cudo i magia. Obiekt mych marzeń.
Wróżka, a dokładniej konsekwencje jej niekoniecznie przemyślanych  i spontanicznych działań to kolejny mocny punkt tej historii. Przynajmniej dla tej dojrzalszej części widowni.
Ale chyba najmocniejszym elementem tej całej historii są recenzje filmu w internecie.
Cudo kinematografii, świeże, olśniewające, młode i innowacyjne spojrzenie na dwustuletnią bajkę. Jest tam pasja, tam jest przekaz, jest tam humor, życiowa prawda. Film uniwersalny i dla pieluchowca i ryczącej czterdziestki, każdemu niesie właściwe wiekowo przesłanie, jednym słowem, dla każdego coś dobrego. No i ta gra aktorska - godna przynajmniej oskarowych nominacji.  Grzech do kina się nie wybrać.
Taaaaaaaaaaa
I na tym koniec cukru w cukrze.

Po pierwszych pięciu minutach siedzenia na kinowym krzesełku wiedziałam już że to nie film dla mnie. Pozostawało tylko zdecydować, czy po prostu jestem już za stara metrykalnie, czy zbyt cyniczna życiowo. Dziś odpowiem, ze ani jedno, ani drugie. To po prostu kiepski film był.

Początek, dałabym głowę wyciągnięty z Pana Tadeusza. Wajda dobrym reżyserem jest, oskar za całokształt odebrał, ale żeby zaraz taka zrzyna??
No widzę Zosię jak do ptactwa w koszulinie po kładce na ogród leci. I gąska, i kurka i ptaszek i kózka i myszka i taniec z tatusiem na nóżkach i podskoki na łączce. A na koniec wymiot. Skoro wprowadzono do historii narratora to po chusteczkę takie niepotrzebnie przeciąganie tej mdlącej słodkości. Ani to nie ma wpływu na dalsze losy bohaterów, ani to nie buduje żadnego napięcia. Może i trzylatek wybitnie inteligentny nie jest, ale wystarczą dwa obrazki głaskania króliczków i głos informujący że Elli miała dobre serduszko i kochała każde boskie stworzenie żeby wiedzieć że główna bohaterka pozytywną postacią jest.  Koniec, kropka.
Za to chwilę później czuję wielki niedosyt podczas wprowadzenia do życia naszej biednej półsierotki, macochy i dwóch jej córek - a umówmy się, ma to kluczowy wpływ na tą historię. Ni z gruszki, ni z pietruszki, w zasadzie dorosłej dziewczynie, ojciec komunikuje że czas na matkę macoszą. Ale że co??? Ale skąd??
Królewskie dekrety nakazujące bezwzględne posiadanie matki dziewczętom w wieku rębnym?
Potrzeba damskiego wsparcia i rady przy wyborze kandydata na męża dla córci?
Może obawa przed przeprowadzeniem rozmowy uświadamiającej o kwiatkach, pszczółkach czy antykoncepcji i życiu seksualnym?
A może tatuś po prostu przestaje sobie radzić z narastającą własną chucią, powodując pogłębiającą się frustrację i czas mieć pod rękę panią do chędożenia?
Bo o miłości to się tam nawet nie zająknął.
Tak czy owak nowa rodzinka pojawia się na ekranie, jak wspomniałam olśniewająca kostiumowo. I szkoda tylko że odstaje od całej reszty do ostatnich minut filmu. Zarówno na tym kopciuszkowym zadupiu, jak i dworze królewskim wśród dam i innych wysoko urodzonych. Taki malutki tyci zgrzycik.
No i pierwsza duża scena dorosłej Elli - niech mi ktoś powie po jaką cholerę kazali jej lecieć, jak temu cielakowi, przy ojcowym powozie cztery razy łapiąc ojca za łapsko. Jeśli musiała być ta wielka miłość do ojca koniecznie z kontaktem cielesnym ukazana, można było pociągnąć Kopciuszka przy powozie, ale do pierwszego puszczenia ręki. I pozostawić ją tam na środku drogi, szlochającą czy szlochająco-machającą do oddalającego się ojca. Mogła nawet pobiec za karetą. Ale ZA ODDALAJĄCĄ się coraz szybciej karetą, a nie brykając przez cały dziedziniec równo z zaprzęgiem koni. Kopciuszek to nie cyborg, ironwoman czy olimpijska sprinterka na dystansie sześciuset metrów.
Ucieszyłam się też na niespodziewane u Disney'a nawiązanie do gałązki jako prezentu z podróży ojca jaka jest w oryginale. Tam zamiast wróżki właśnie zasadzony na ojcowym grobie patyczek staje się jej powiernikiem, wróżką garderobuszką i drogowskazem dla księcia. Czyżby ekipa zdecydowała się na ekranizację bliższą oryginału?
Nic z tych rzeczy. Gałązka owszem dotarła do rąk Kopciuszka, ale na tym jej rola się zakończyła. Pannica suszka do serca przytuliła, załkała a ciężką robotę wróżka i tak wykonać musiała. TO po co w ogóle zaczęli ten wątek??
A skoro o wróżce już mowa.... O ile pamięć mnie nie myli wróżka chrzestna jasno się wyraziła że aby stworzyć jakieś cudo musi mieć bazę. Dlatego właśnie potrzebowała dyni, myszek, jaszczurek czy kaczki. Trudno zrozumieć istotę samej magii, ale założenie "coś z czegoś" jest jasne, klarowne, a nawet na swój sposób logiczne. W takim razie skąd szklane pantofelki??
Nie stworzono ich ze schodzonych balerinek, nie powstały również z wieczornej rosy. Powstało coś z niczego. Jakim sposobem?
Pójdźmy dalej, cała magia z ostatnim wybiciem północy miała zniknąć. I zniknęła - znów z wyjątkiem pantofelków. Dlaczego one stały się akurat jedyną stałą magiczną rzeczą nieulegającą działaniu upływu czasu? Głupia nie jestem, zdajęsobie sprawę z tego, że to jedyna rzecz za pomocą której książe może ukochną zidentyfikować, ale same przyznacie że wcale się to kupy nie trzyma.
A to jeszcze nie koniec kontrowersji wokół tajemniczego obuwia. Ze względu na dubbing, nie wiem jak brzmi oryginał, ale u nas wróżka nieco nieodpowiedzialnie i zupełnie lekkomyślnie wypeplała że stworzyła obuwie nr 37 - jeden z najbardziej popularnych i chodliwych rozmiarów damskiej stopy. Jakoś nie tworzy to  wyobrażenia unikatowej i niepowtarzalnej wielkości kopciuszkowej nóżki. Pewnie z jedna czwarta damskiej populacji bez problemu wcisnęłaby swoją girę do takiego obuwia. Więc jak tu znaleźć królewnę........
Mam też bardzo poważne zastrzeżenia co do zachowania tej skromnej, czystej, delikatnej, niewieściej duszyczki w obecności księcia. Dziewczę jest dużo bardziej pobudzone niż Anastasia w czerwonym pokoju Christiana Greya. Dzieciaczki na szczęście nie zarejestrują w głowie falującej w dużo za szybkim tempie klatki piersiowej (z wyeksponowanym niepotrzebnie biustem w gorsecie) która obnaża w ten sposób spore podniecenie dziewczyny, ale i tak uważam to za zbędne w familijnej produkcji. Pochwalam że Kopciuszek na widok księcia nie pokrywa się pąsowym rumieńcem od czubka głowy po stopy, nie wbija wzroku w podłogę, nie dyga z uniżeniem, nie ucieka od jego wzroku, to wielki krok w emancypacji kobiet, ale żeby się tak zaraz podniecać???
Prawie nic nie mówi tylko siedzi czy stoi dyszy i dmucha żar z rozrzanego jej podbrzucha bucha.
Spotkanie z księciem podczas polowania również nie zrobiło ma mnie żadnego wrażenia. Zakładam że to podprogowy pokaz asertywności, a nawet feminizmu w wykonaniu Kopciuszka - myslę że to jest ta bryza świeżej krwi i innowacyjności na którą powołują się opiniotwórcy. W końcu silna kobieta przewraca porządek świata głosząc tezę że jeśli coś się robi bo się robi nie znaczy że trzeba to robić. Jednak zrobiono to tak subtelnie że przynajmniej dla mnie prawie niezauważalnie. 
Żeby dalej szukać dziury w całym do nudnych i niepotrzebnych wątków, które w ogóle nie mają wpływu na fabułę (przypominam o tym słodkopierdzącym dzieciństwie, czy historii z pośmiertnym prezentem z gałązki) dołączę pozbawione sensu kardy schodów prowadzących do zamku. Czy były symbolem długiej i ciężkiej drogi jaką Kopciuszek musiał przebyć by dostać się do zamku i zaznać szczęścia? Nie sądzę. Czy przeszkodziły lub pomogły w ucieczce? Nie sądzę....A można było w to miejsce rozwinąć wątki które rozwinięcia potrzebowały.......
Nie skrytykowałam jeszcze księcia... ale nie martwcie się, nie wiąże mnie solidarność plemników. Po prostu grzecznie czekał na swoją kolej. W końcu wszystko i tak dochodzi do niego z pewnym opóźnieniem. Do tego stopnia że zastanawiam się czy to nie jest jakiś genetyczny feler.
Bo tak na chłopski rozum. Jest facet. Umówmy się książe - bardzo odpowiedzialny, dojrzały, honorowy. Państwo i jego mieszkańcy są  dla niego priorytetem i jest w stanie ponosić za nich i dla nich najwyższe koszty łącznie z osobistymi.
Zdarza się jednak tak, że podczas pewnego polowania spotyka kocmołuszka na koniu w którym zakochuje się od pierwszego widzenia i który przewraca jego świat do góry nogami. Trafiony zatopiony. Żeby ujrzeć ukochaną po raz drugi, żeby poprosić ją o rękę i poślubić, facet urządza największy bal jaki królestwo zapewne widziało. Tak na marginesie sala balowa była nieco pustawa. Szkoda że Disney żałował kasy na statystów. Przy rozbuchanych krajobrazach, wielkich dworach z majestatycznymi pałacami i niekończącymi się do nich schodami pustawa sala wyglądała więcej niż tandetnie. Wracając jednak do opóźnionego. Naraził się ojcu decydując samodzielnie o ożenku ze zwykłą dziewką, wydał kupę kasy na bal, ma w zasadzie jedną, jedyną i ostatnią szansę żeby dziewczynę spotkać i usidlić. Szczęśliwie wybranka się pojawia, akurat na pierwszy królewski taniec, tańczą więc, rozmawiają, są sam na sam w królewskim pokoju, romantycznie udają się do zaczarowanego ogrodu (i znów widzę dużą inspiracje polskim reżyserem - tym razem jest to Agnieszka Holland). Wybija północ, dziewczyna podnosi tyłek z huśtawki, jasno i klarownie żegna się z kięciem i oddala w nieznanym kierunku (czyli na te głupawo długie schody). Co na to Panicz? Stoi, patrzy jak sroka w gnat, głupawo do siebie uśmiecha. Zanim informacja dociera co centralnego ośrodka nerwowego, dziewczyna jest już kilka długości dalej. Co za cymbał skończony.
Jest jeszcze niezrozumiały wątek zdradzieckiej umowy pomiędzy macochą a wielkim zarządcą czy jak mu tam.
Babsztyl który potrafił zakręcić tak czystego serca wdowca wokół palca, babsztyl który pozbawił prawowitą dziedziczkę własnego dworku, przy bardzo niejasnej sytuacji osobistej, bo czy wiemy że ta dama wyszła za wdowca? My nawet nie wiemy jak długo dane jej było żyć z tym fajtłapą pod jednym dachem zanim kipnął, nie wspominając o podjętych lub nie krokach formalnych czy intymnych.
Babsztyl który przejrzał nie tylko samego Kopciuszka, ale nawet wszystkie poluzowane deski naj jej strychu nie był w stanie tak się dogadać by skutecznie ukryć pannicę przed przymierzeniem bucika rozmiar 37. Mam uwierzyć w takie niedopatrzenie lub niedostateczne przewidzenie wypadków???
Żeby się już dalej nie pastwić nad każdą minutą filmu wspomnę tylko o sukience Kopciuszka na balu.
Dupy nie urwało. Zwykła pospolita beza z kilkoma tandetnymi motylkami. Takie coś to ja mogę w sklepie kupić. Od wróżki, która z dyni potrafi zrobić karetę oczekiwałabym więcej polotu, przynajmniej na poziomie Elliego Saab. Niby całkiem poprawnie, ale jak na najważniejszą suknię produkcji absolutnie za mało.

Podsumowując - film to strata pieniędzy i czasu.
Dla maluchów dwie godziny czystego filmu plus godzina reklam to za długo jak na grzeczne siedzenie w kinie.
Jak na świadomość, że główny target odbiorców dzieła to dzieci pomiędzy trzecim a siódmym rokiem życia, czyli istoty na tyle niesamodzielne że do kina musza przyjść z rodzicami bajka ma mało, żeby nie powiedzieć że nie ma wcale aluzji dla dorosłych.
Najlepszym podsumowaniem może być reakcja pewnej trzy-cztero latki. Prawie po godzinie trwania bajki dziewczynka zapytała mamę kiedy zaczną w końcu wyświetlać Kopciuszka.


wtorek, 10 marca 2015

PO

Chyba mogę pochwalić się że zaliczyłam Grey'a.
Oczywiście zdecydowanie wolałabym napisać że to Grey zaliczył mnie, bo to i dużo większa przyjemność by była i gwarancja satysfakcji, praktyczna wiedza a temat zatyczek analnych i innych przyjemnościowych gadżetów, a kto wie, może nawet zakończyłoby się jakimś skromniutkim audi przed domem....
Wszystkiego wszakże mieć nie można, a że moim wszystkim jest Grey więc zostaje mi tylko zaliczać jego. Zdecydowanie zrobię to jeszcze parokrotnie chociażby przy kolejnych częściach ale i wrócę do części pierwszej, gdyż jakoś tak obejrzałam ją bardzo powierzchownie i bez żadnego skupienia.
Od razu spieszę tłumaczyć że to nie ja byłam tą osobą ze środkowych foteli którą sceny erotyczne za bardzo poniosły na sali kinowej. Owszem, w trakcie seansu mą głowę zajmowały inne myśli bynajmniej jednak z masturbacją niezwiązane.
Jednak ze względu na fakt iż nie wszystkie czytelniczki z dziełem miały okazję się już zaznajomić, a i moja wiedza jest, jak na ten temat, jednak zbyt powierzchowna, informuję oficjalnie że spamu dziś nie będzie....
A że nie będzie, to postanowiłam zejść z dużego formatu na ten mniejszy i bardziej ogółowi dostępny.
I to jak inteligentnie i błyskotliwie, że niby taka elokwentna, że oczytana, że złotousta ;)
W takim razie słuchajcie dalej....

To jeśli nie szaleństwo wokół pana Christiana G. to może wokół Pana Zbigniewa R.
Bliższy sercu z racji wykonywanego zawodu, bliższy sercu z racji kraju pochodzenia, bliższy sercu z racji majsterkowania przy dokładnie tym narządzie. A w końcu film równie dochodowy - uwzględniając oczywiście polskie realia. No i ile orłów zagarnął.
Tylko jest mały, malutki, tyci problem. Nie obejrzałam "Bogowie".
Ale obejrzałam za to Orły.
Nie dla samych orłów a raczej kreacji jakie miały się tam pojawić i mnie olśnić, jednak nie ważne pobudki, ważny efekt. A ten mnie nie powalił, oj nie.  O kreacjach nie ma co wspominać a i zasłonę milczenia przydałoby się spuścić na tegoroczny festiwal a szczególnie na prowadzącą. Nie mam nic osobistego do pani Grażyny Torbickiej. Na pewno kocha kino, na pewno ma na jego temat ogromną wiedzę, na pewno sama jest bardzo mądra, inteligentna, błyskotliwa, światowa i mogłabym tak wymieniać i wymieniać, ale na pewno nie ma zacięcia komediowego. Po co więc ktoś na siłę próbował wciskać ją w ten żałowania godny scenariusz.
To że starszy brat, choć przy Oskarach nasze orzełki wyglądają bardziej jak ich bękarckie dalekie kuzynostwo, od jakiegoś czasu idzie konsekwentnie w kierunku show w show z zamawianiem pizzy, rozdawaniem lego'wych statuetek czy gwiazdorskich selfie, nie musi przecież oznaczać że i my mamy iść tą drogą. Na Boga, nie wszystko co amerykańskie (z wyjątkiem McDonalds) musi być dobre. Nie każdy ich obierany kierunek musi od razu być kierunkiem oświeconym!.
A nawet jeśli naprawdę uważamy że sami nie jesteśmy w stanie nic rozsądnego i dobrego wymyśleć to postawcie na Stuhra który posiada w sobie spory komediowy pierwiastek, który jest w stanie udźwignąć galę w tej konwencji, który udowodnił to niejednokrotnie. Nie każcie posągowej Torbickiej robić z siebie kiszonego ogóra. No nic na siłę!
Zresztą, czego ja wymagam skoro gwiazdą numer jeden festiwalu Polskiej Akademii Filmowej jest celebrytka pełną gębą "prezesowa" Agnieszka Szulim.
Pinda, która swoja karierę oparła na głośnym sformułowaniu, podobno głębokiego przekonania, że takową pindą siedzącą obok kwiatka nie chce być nigdy, oraz jasnych i równie głośnych deklaracji powiększenia biustu ze skromnego A na wydatne C rzekomo dla męża, którego niedługo potem już nierzekomo zostawiła.
I co osiągnęła buntowniczka z wielkimi aspiracjami, fajterka, wojowniczka, współczesna Joanna d'Arc stająca w pojedynkę przeciwko systemowi i wielkiej telewizyjnej korporacji?
Osobiście i dla siebie chyba nie najgorzej. Trzy własne programy w konkurencyjnej stacji, zapewne za większe pieniądze.
"Na językach", które szumnie miało miażdżyć nadęty, sztuczny, głupi i pusty świat polskiego szołbiznesiku. No tak, tylko jak miażdżyć psiapsiółki stojące koło niej na ściankach i otwarciach kolejnych sklepików w galeriach handlowych, jak miażdżyć koleżanki które za chwilę jako ekspertki mają się wypowiadać w jej kolejnych autorskich programach..... No to zajęła się pinda historią konta facebook'owego dla psa Pikusia, które na potrzebę programu (a w praniu okazało się że można go wykorzystać i w innych) założono. Dla wypełnienia czasu antenowego wprowadziła stały element przeglądania torebek podarunkowych dla ściankowych bywalców - jakieś trzy-cztery minuty programu z głowy, czytanie hejcików przez zapraszane "gwiazdy" na swój temat (i znów wracamy do wykluczającego się paradoksu założeń na językach). Od czasu do czasu można przygotować jakiś psalm pochwalny na temat cudownej i błyskotliwej kariery Anny Lewandowskiej, która wszystko zawdzięcza tylko i wyłącznie własnej, ciężkiej pracy a ślub z cenionym w środowisku piłkarzem, dziesiątki ślubnych i poślubnych sesji w kolorowych gazetach z ukochanym tylko jej przeszkadzał i rzucał kłody pod nogi. I co się dziwić, w końcu taką psiapsiółę mieć warto.
Bardzo podobne w formacie są "Tajemnice  show biznesu" prowadzone nawet z tymi samymi współpracownikami, choć pewnie powinnam powiedzieć pracownikami. Te same tematy, ten sam Pikuś, te same psalmy, jedynie tym razem siedzi na tle greenscreen'a a nie przy stole z koleżankami i kolegami no i nie ma żarełka z podarunkowych toreb za "bywanie" i "przybycie".
Jest jeszcze "Stylowy magazyn" - w końcu coś skrojone na panią "Prezesową" - czytaj: ukochaną ostatnio bardzo znanego jako producent (film Bogowie), a wcześniej jako syn milionera - pana Staraka Juniora.
I tu pinda nie siedzi obok kwiatka, a obok Pikusia w gustownie urządzonym na styl loftowy studiu z jasnymi mebelkami, pięknie wyglądającymi kanapami. Przynajmniej następna generacja pustogłowych żon/narzeczonych/ kochanek/sympatii wschodzących gwiazd footbool'u, znanych i kochanych gwiazd telewizji może czerpać inspiracje przy urządzaniu wspólnych gwiazdeczek, i zaimponować kochanym samodzielnością, smakiem, stylem, wiedzą z zakresu urządzania wnętrz no i oszczędnością. Choć tu, po zakończeniu kręcenia "Czasu Honoru", bo tak na marginesie, ileż lat można kręcić obrazki Warszawy w czasie II wojny światowej - i tak trwało to kilkakrotnie dłużej niż sama okupacja hitlerowców, stałe pensyjki wielu rozbłyskających męskich gwiazd się zakończyły więc taka zaradna oszczędność może być jak najbardziej na miejscua nawet porządana.
Bo poza ładnie i ze smakiem urządzonym studiu, program jakoś nie wnosi wiele.
Coprawda na potrzeby tego wpisu obejrzałam tylko dwa odcinki, ale one w zupełności wystarczyły mi na wyrobienie sobie zdania na ten temat. Pustka, nijakość, miernota. No i oczywiście celebryci w roli ekspertów. Bo przecież kto wie więcej na temat wychowania dzieci w roli mężczyzny i ojca niż Piotr Szwedes czy Rafał Cieszyński. Co do tego drugiego, to sama pierwsza zadałabym sobie od razu pytanie a kim że jest ten Cieszyński. I mimo wielkiej sympatii do tego pierwszego za "Młode wilki" zapytuję co zrobili w swoich życiach owi panowie że znaleźć się na tych kanapach. Co my wiemy o ich życiu osobisto rodzinnym, żeby dać im mandat wypowiadania się na temat rodzicielstwa i tacieżyństwa? Zresztą ta plaga "eksperckich" gwiazd i celebrytów robi się nieznośna i nie do opanowania. Mucha: ekspert od obsranych pieluch na stole w restauracji, ekspert od wywalania cyca na środku centrum handlowego, ekspert od paradowania na golasa po mieszkaniu, ekspert od ozdabiania kocyków; Cichopek: ekspert od zdrowego odżywiania, ekspert od ćwiczeń, ekspert brafitterka, wreszcie ekspert od bycia sexi; Ślotała dopiero w trzecim miesiącu ciąży ale już ekspert-matka. Felicjańska - ekspertka od wychodzenia z nałogów i długów. Niestety mogłabym tak wymieniać i wymieniać........ No na Boga!!!!
Z drugiej jednak strony - co się dziwić gwiazdeczkom, celebrytom i ściankolubcom. Obecna sytuacja jest dla nich coraz trudniejsza. Kanały telewizyjne mnożą się jak grzyby po deszczu, trzeba w nich przecież coś wyświetlać a gwiazdorski angaż do najmniejszych nie należy. To powstały "trudne sprawy" "dlaczego ja" "ukryta prawda" "sekrety sąsiadów", "weselne gorączki" "zdrady" "tylko ja" "pamiętniki z wakacji" i tony temu podobnego chłamu, z aktorami naturszczykami. Człowiek zwykły też ambicje ma, aspiracje do bycia sławnym, parcie na szkło i ścianki, chęć do bycia rozpoznawalnym. No to się zgłaszają. Role niestety recytują jak przedszkolak na akademii z okazji dnia babci, ale oglądalność jest. I to jaka. Bo problemy w nich poruszane są bliskie szaraczkowi po drugiej stornie ekranu. Jest mowa o wrednych teściowych, o tym że nie starcza do pierwszego, że mąż z koleżanką z pracy, że córka za pieniądze z klientami, że szwagier kasę pożyczył i się ulotnił. Programy się prawie same kręcą, nturszczyki występują, a rynek pracy dla  Szwedesa, Cieszyńskiego czy innych mu podobnych zaczyna się kurczyć. No to też się przebranżawiają idąc w eksperckim kierunku.  Pieniądz nie śmierdzi, a można się jeszcze przy okazji przypomnieć widowni, reżyserom, scenarzystom.
I tak telewizja polska schodzi na psy, a raczej zaczyna się zmieniać w szambo. I to na tyle specyficzne gdzie to całe gówno idzie jeszcze dalej, na dno.
Bo jeszcze chciałam na deser zostawić sobie kanały informacyjne. To co jeszcze w telewizji oglądam, choć też nie wiem jak długo.
I tu widać jak na dłoni tendencję do pączkowania. Było TVN24, doszedł biznes i świat, był Polsat news mamy teraz news2. Po co? Świat się przecież nie zwiększa, nie dochodzą wiadomości z innych planet. Ilość wydarzeń nie powinna nieproporcjonalnie wzrastać. Będzie wybuch na platformie wiertniczej, wulkan się obudzi, zamach terrorystyczny? Na to czas antenowy się zawsze znajdzie. Najwyżej trzeba będzie zrezygnować z news'a jak poseł wpieprza sałatkę na sali obrad, lub czegoś równie istotnego dla losów polskiej gospodarki czy polskiego ustawodawstwa. No tak, tylko o czym ja mówię....
W Polsce, też dzięki telewizji, praca polityka zdecydowanie przeobraziła się w celebryctwo i bywanie w mediach. To Lis na żywo, to kropka nad i, fakty po faktach, rozmowa, rozmowa dnia, kawa na ławę, piaskiem po oczach, wstajesz i wiesz, świat się kręci... itd. itp.
Niedawno jedna z pań posłanek takie sobie telewizyjne jednodniowe tour zrobiła że zaliczyła tvp, potem poleciała do tvn żeby zakończyć dzień na fotelu u Lisa. W tej samej nowej skórzanej kurtce tylko bluzki pod spodem i korale zmieniała. Za to jej przeciwniczka z opozycji, tego samego dnia, spotkała się z nią zarówno w "faktach po faktach" jak i w "co z tą polską" ale poszła o krok dalej bo nie dość że całą garderobę zmieniła to jeszcze drastycznie uczesanie. Nieprawdopodobne.
A słyszy się, bez względu na kolor bluzki, uczesanie, obecność krawata czy nie, te same paplaniny.  Ten sam bełkot bez względu na zadawane pytane i temat rozmowy. I te same gęby tydzień w tydzień, miesiąc za miesiącem. Ba, już nawet z kolorowych gazet wystają....
A ciągła emigracja młodych? ujemny przyrost naturalny? rosnące bezrobocie? coraz gorsze warunki dla zatrudnionych? służba zdrowia? programy naprawcze dla kulejąco-upadających spółek skarbu państwa? wstydliwe pozycje w samym ogonie we wszystkich poważnych rankingach ułatwiających życie ludziom, podatnikom krajów nie tylko unii europejskiej ale i świata.
Eeeeeeee......
Kto by się tym przejmował. Jest popyt na tyrady pseudo elokwentnych wypowiedzi nowo powstałego gatunku polibrytów i polibrytek (politycznych celebrytów) w telewizji informacyjnej? to się pchają. Darmowa reklama, darmowa promocja, darmowa kampania wyborcza.
A telewizja promuje, zaprasza, reklamuje.
W końcu nie dość ze łatwiej to jeszcze jak tanio zaprosić bandę polibrytek i polibrytów żeby sobie skakali do oczu, bardziej czy mniej kulturalnie ale za to przez dwadzieścia minut, czterdzieści, a możne nawet godzinę. I biznes się kręci. Gówniany w szambie, ale się kręci.

Miłego oglądania.