wtorek, 28 lipca 2015

Statystyka bloga czyli ślubne klimaty na TOP'ie

Niewiarygodne, ale nie wiem czy przypadkiem nie znalazłam swojej niszy.....
Ja, wieczna singielka, królowa lodu.....
I to w ślubno/weselnym temacie :)

Dlaczego tak myślę?
Liczby mówią same za siebie:


Oczywiście Francję i Turcję traktuję jako jednorazowe zagubione duszyczki, które zjawiły się przez przypadek i zdecydowanie tu nie wrócą. Ale 19 wejść jest z  samej Polski przez jeden dzień!
Aż złapała mnie trema że mam więcej niż dwie czytelniczki.


W tygodniu aż 100 wejść na dwa ostatnie wpisy o tematyce ślubnej.

Może jeszcze nie książka, ale zdecydowanie musi się tu pojawić jeszcze jeden wpis w temacie potencjalnych wpadek :)

WOW !!!!
Przepraszam, ale z wrażenia muszę dojść do siebie :D

poniedziałek, 27 lipca 2015

ach co to był za ślub !!! :)

Właściwie czy bez względu na to jaki był czy w ogóle chciałabym tak napisać  o cudzym ślubie?

Myślę że tak.  Powiedzmy że z wyboru jestem takim trochę dyżurnym gościem weselnym więc trochę w tym temacie się już przeżyło, ale do tej pory żaden nie tylko że nie spełniał moich marzeń, ale nawet oczekiwań. Nie wiem, być może to syndrom niezrealizowanej panny młodej której nic nie zadowoli, ale to co było mi dane zobaczyć i przeżyć zupełnie bajki nie przypominało, a niestety było mniej niż satysfakcjonujące. I dla odmiany fajnie byłoby przeżyć taki bajkowy ślub, nawet jeśli miałoby się być tylko złośliwą, brzydszą siostrą panny młodej-królewny a czy jej dalszą kuzynką trzecioplanową. Byleby stać  się częścią takiej bajki.
Jak się okazuje, ślub cywilny z samego faktu bycia ślubem cywilnym przekreśla bajkowy pierwiastek już na samym początku - oczywiście to tylko i wyłącznie moja opinia i moje zdanie. Ale zaufajcie mi, tak właśnie jest :P. Jednak co mnie zaskoczyło, czego nigdy wcześniej bym nie przewidziała - tą ceremonię wypadałoby również zaplanować i to w każdym detalu, bo można sporo schrzanić i zaliczyć jeszcze więcej wpadek.....  Człowiek uczy się całe życie :)
Moja osobista historia z tym typem ślubu jest o tyle jeszcze trudniejsza że akurat zawiadomienie o nim bardzo skutecznie zdystansowało mnie do samej  uroczystości. I nie tyle zawiadomienie jako forma zaproszenia,  co rozterki dotyczące ewentualnego pojawiania się lub nie w urzędzie, co z kolei pociągnęło za sobą przeczytanie tych dziesiątek  idiotycznych forów poświęconych ślubom i prawie nic nie wnoszących ślubnych blogów. Powiem to raz jeszcze: irytujące doświadczenie.
I ponownie dam wyraz zdziwieniu  że taki potężny biznes do internetu podszedł wyjątkowo po macoszemu, ale może u nas na to jeszcze za wcześnie.
Wracając jednak do mnie. Jak już wcześniej Wam pisałam zdecydowałam się tam pojawić. Jak się okazało jako jedyny przedstawiciel tej strony rodziny.
Naturalnie nie dziwię się pozostałym, sama miałam dużo wątpliwości, które nie opuściły mnie do samego końca. Na prawdę trudno było się domyślić co nadawca miał na myśli wysyłając same zawiadomienia pocztą, skoro w zasadzie to można je było roznieść pieszo i wszystko wyjaśnić/rozjaśnić. I żadnym wytłumaczeniem jest tutaj natłok pracy i obowiązków bo zarezerwowanie miejsca na uroczysty obiad dla części rodziny czy terminu w urzędzie nie jest zajęciem aż tak strasznie czasochłonnym  wymagającym tak ogromnego zaangażowania. Również, jeśli nie wstydzisz się zapraszać najbliższą rodzinę na sam ślub dokumentem, nie widzę powodu dla którego należałoby wstydzić się zrobienia tego samego w formie ustnej-bezpośredniej. A tak, okazało się że dla sporej części rodziny taka forma zawiadomienia wrzucona do skrzynki odebrana była jako lekceważąca i dyskwalifikująca do pojawienia się w urzędzie, co rozumiem. Osobiście uważam że tak potraktować to sobie można kumpla ze szkoły, równolatkę z podwórka czy koleżanki z pracy, ale nie najbliższe ciotki starsze o przynajmniej dwie dekady. Tak po  prostu nie wypadało zrobić. Jednak, zakładając że intencją była oczywiście CHĘĆ zaproszenia wszystkich na samą ceremonię zaślubin, moim zdaniem rozegranie z zawiadomieniami było  "tylko" lub "aż tylko" słabe,  natomiast świadczące jedynie o poziomie rodziców z nowożeńcami. Zdarza się.
Już tak całkowicie na marginesie, mówi się ze pycha kroczy jeden krok przed upadkiem, zatem jeśli ktoś jest święcie przekonany o swojej świetności, inteligencji i wyższości nad przeciętnymi szarakami-robolami-głupolami może czasem zaliczyć wpadkę.
Ja postanowiłam pojechać. Szczęśliwe dla mnie, im bliżej było ślubu tym lepiej czułam się z podjętą decyzją. To że rodzice panny młodej to głupie, zawistne wieśniaki, tak złośliwe i wredne że nie potrafią tego ukryć, bezczelne kłamczuchy, złodziejskie nasienie, to inna kwestia. Dzieci jednak nie ponoszą odpowiedzialności za słowa i czyny rodzicieli, szczególnie że w nie tak znowu dalekiej przeszłości  zdarzało nam się spotykać od czasu do czasu i to nie tylko na imprezach rodzinnych. Nawet pomimo, moim zdaniem, ewidentnej wpadki z zaproszeniami/zawiadomieniami.  I właśnie ze względu na te stare dobre wspomnienia postanowiłam towarzyszyć nowożeńcom w tak ważnej dl nich chwili.
Tym bardziej, że przynajmniej teoretycznie, kłopotów z samym wybraniem się na ceremonię nie przewidywałam. Szafa szczęśliwie  kryje kilka "uroczystych" zestawów ubrań na nieoczekiwane wydarzenia, z butami tez nie powinno być żadnego kłopotu  a cięte kwiaty mogę dostać na miejscu.
I to na tyle, jeśli chodzi o teoretyczny brak problemów J. Tu zacznie się jazda. Nie uprzedzając jednakże faktów.
Kilka dni wcześniej, przezornie, bo z tym mam trudności, skompletowałam sobie ubranko. Zdecydowałam się na zestaw sukienki nieco bardziej odświętnej ze zwykłym dzianinowym sweterkiem, a do tego sandałki na lekkim obcasie. Nic nadzwyczajnego, nic ekstrawaganckiego.  W końcu byłam tylko osobą zawiadomioną, nie należało więc odwalać się jak struś w Boże Ciało. Internet podpowiedział  kilka szybkich i łatwych fryzurek z lichych włosów- to zdecydowanie moja pięta achillesowa - i dzięki Bogu J.
Dwa dni przed ślubem wybrałam się na zakupy. Miałam wybrane w internecie wzory ładnych wiązanek, na których miałam się wzorować przy tworzeniu własnej, sprawdziłam i zaklepałam dostępność kwiatków na wieczór przed uroczystością, kupiłam wstążki i organzę . Wściekłam się tylko bo nie dostałam losów, które miałam dołączyć do kartki. Nie dość ze zmarnowałam  dziesięć minut oczekując przy kasie na kogoś z obsługi w interku, kasa z alkoholem zawsze jest tam pusta :/, to jeszcze babsztyl po takim czekaniu powiedział ze system do losów się zawiesił więc mogę się bujać.
Ani przepraszam, ani informacji jak długo może to jeszcze potrwać, ani nawet próby obejścia problemu. Tyle w temacie nasz klient nasz pan, ale na co ja liczyłam skoro AŻ DWA razy grzecznie poprosiłam inną kasjerkę o przywołanie kogoś na stoisko. Trzeba było siedzieć cicho i posłusznie, z załadowanym po szyję koszem, licząc że się Pani szanownie pojawi sama, w odpowiedniej dla niej porze.  Oczywiście mogę być tylko zła na siebie że raz: domagałam się obsługi, i dwa:  że nie zaszłam po drodze do Kolportera, przecież tam też sprzedają takie pierdoły. Ale jak się ma na głowie rowerową drogę powrotną do domu i górę zakupów, której nie ma się pojęcia jak zapakować do jednego malutkiego koszyczka, trudno  o myślenie kompleksowe. Założyłam że w drodze do urzędu po prostu zajadę raz jeszcze po losy, licząc tym razem na więcej szczęścia.
W piąteczek wieczorem jeszcze posprzątałam, w końcu nikt przy zdrowych zmysłach nie zabierałby się za pucowanie podłogi ze świeżo malowanymi pazurami, prosto po tak wzniosłej chwili zaślubin. Zajęło mi to więcej czasu niż planowałam (jak zwykle), ale przed północą mogłam spokojnie wleźć do wanny, namoczyć giry, zeskrobać pięty i ogolić co nieco. I dzięki Bogu że to zrobiłam. Zastanawiałam się jeszcze nad farbowaniem głowy, ale że noce teraz takie gorące, a po farbie walę zawsze za dużo odżywki na włosy, nie wiadomo było co bym zastała na głowie dnia następnego. W to miejsce maznęłam pazurki lakierem. I po raz kolejny dzięki Bogu.
Ponieważ tak mam że najgorętsza woda leci u mnie zawsze o pełnej, ustaliłam sobie farbowanie na trzy godziny przed uroczystością, fryzurka na youtube zajmowała autorce pięć minut, makijaż w moim wykonaniu też nie trwa więcej niż dziesięć, reszta zaplanowana i przygotowana w każdym szczególe, muszę tylko ułożyć bukiet, i spokojnie się wyrobię.Nic bardziej mylnego bo właśnie  od tej chwili zaczęły się problemy. Zamiast ruszać z farbowaniem musiałam zatrzymać się na małą pogadankę na temat zdrowego odżywiania i detoksykacji organizmu. Jakby akurat teraz to był temat najistotniejszy. A to był zaledwie początek, bo co bym powiedziała na towarzystwo podczas ceremonii?. Trochę się tego nie spodziewałam, szczególnie że wcześniej nie było mowy o wybraniu się razem ze mną, ale co tam, przynajmniej nie będę musiała stać w urzędzie samotnie jak palant, czy raczej palantka,a samochód jest zarejestrowany na pięć osób, miejsce siedzące się znajdzie. Tylko nie każ mi dyskutować na ten temat, no nie teraz.
Włosy farbnęłam, gąbką siebie wyszorowałam, połysku balsamem z brokatem nadałam, ruszyłam do bukietu. No i tutaj kolejne zaskoczenie. Bo bukiety teraz mają być dwa. Niby żaden problem, tylko surowca jakoś tak brak, nie wspominając o koncepcji, bo bukiety muszą być przecież różne (???). A może by jeszcze tak dodać coś z balkonu? Mamy piękne liście, czarujące dzwoneczki.....
 Spoko, jestem za, tylko że trzeba to jakoś przejrzeć, powycinać, poprzycinać a obie jesteśmy w gaciach i z ręcznikami na głowie. No i jedna z nas na dodatek nie ma jeszcze pomalowanych paznokci, bo oczywiście w  tym momencie moja jedna warstwa położona przed snem naturalnie stała się pełnym manikiurem i pedikiurem.
No to lecę po szlafrok, bo sąsiedzi nie muszą koniecznie zaczynać dnia od obrazka mnie w samej bieliźnie, i czuję tylko jak puszcza mi lewe silikonowe ramiączko od stanika. Jedna lekko nadwisająca pierś pod szlafroczkiem to jeszcze pikuś, gorzej będzie z sukienką wyjściową. Kwiaty nacięte, końcówki włosów zdarzyły się przez ten czas w ręczniku przesuszyć, stanik wisi niesymetrycznie, a ja zaczynam delikatnie odczuwać presję czasu. Każdy kwiat inne długości, wszystkie z niepoobrywanymi liśćmi (następnym razem to będzie pierwsza rzecz jaką zrobię przynosząc kwiaty do domu) z domowego kwiecia wyskakują żuczkowe niespodzianki. I dwie, różne wiązanki na głowie. Sięgam do wiadra z wodą i kwiatami raz, drugi, trzeci, czwarty i czuję że się to dla mnie źle skończy. I skończyło. Badziewny lakier odleciał z części paznokcia. Szlag by to trafił. Akurat dzisiaj.
Czas leci nieubłaganie, wiązanki mniej więcej ułożone, ja w międzyczasie wysłuchuję oczywiście szczyptę krytyki, że nie mam wyobraźni, że dwa bukiety są i tak do siebie podobne. A jak mają podobne nie być, skoro mamy te same  rodzaje kwiatków, w tych samych kolorach. I tak jeden jest długi i niesymetryczny, a drugi malutki i tworzy kopułkę. Nie zgadzam się z krytyką i nie przyjmuję jej więc mężnie w ciszy. Wręcz przeciwnie, pozwalam sobie na małą acz dosadną wymianę zdań. Robi się gorąco, czasu coraz mniej. Wstążki i organza poczekają, w najgorszym wypadku można z nich zrezygnować. W tym momencie priorytetem staje się problematyczny stanik, brak fryzury i niewyjściowa, niezrobiona twarz.
Ramiączek silikonowych w domu na szczęście jest więcej, na nieszczęście żadne nie pasują do stanika, bo to co że ten sam rozmiar, bo to co że ta sama firma, bo to co że ten sam fason, ale kolor inny i okazuje się że czarne staniki Triumpha mają nieco większe haczyki przy ramiączkach niż białe. Na oko tego nie widać, ale za cholerę nie wejdą w nieswoje uszko. Zmarnowane, tak cenne, pięć minut szarpaniny i nierównej walki,  ale co tam, jest pomysł jak to obejść. Zakładam spowrotem białe haczyki i postanawiam urwane (a dokładniej rozklejone) ramiączko związać na supełek. Ekstremalne sytuacje wymagają ekstremalnych rozwiązań. Oczywiście  ekstremalne rozwiązanie wytrzymuje trzydzieści metrów, trudno, pójdę z cyckiem lekko zwisającym. Włosy koszmarne, na szczęście pamięć lepsza, mniej więcej fryzura zostaje odwzorowana. Przy okazji wielkie dzięki opaczności za zakup trzy lata temu ozdobnej spineczki, pasuje jak ulał do żółtego sweterka i jeszcze ratuje a'la koka.  Makijaż to pestka ale zaczyna dolatywać do moich uszu niezadowolenie i lekkie rozczarowanie brakiem profesjonalnego pazłotka do kwiatów, no i nie ma dobrych nożyczek czekających obok wstążki. Przynoszę nożyczki, wracam do makijażu. Guła, nie przygotowałam również szpileczek które także natychmiast muszę donieść. Jest dwadzieścia minut do ceremonii a ja półnaga, bez wypisanej kartki (dlaczego do diabła nie wypisałam jej dwa dni wcześniej !!!!!!) i wykończonego bukietu. W tym momencie jasne jest, że o kupieniu losów mogę zapomnieć. Niech piekło pochłonie niekompetentne złośliwe ekspedientki i pół ekipy interka. Bardzo zirytowana, cały czas kontynuując pyskówkę na temat jak gwiazda nie potrafi się nigdzie wybrać na czas, jak gnije do dwunastej, jak królewna musi być zawsze królewną, w pośpiechu wrzucam do torby fatalnie wypisana pamiątkę i biżuterię. W końcu 10 minut drogi autem to czas na doubranie się. Wrzucam lakier (być może uda się jeszcze przelecieć paznokieć), wykańczam mój bukiet i ….. wracam żeby zamknąć drzwi w kuchni bo Pani woli stać i mi dowalać, zamiast zrobić coś pożytecznego. Wyjeżdżam autem, Pani w tym samym czasie stoi bezczynnie i czeka a drzwi zewnętrzne same się zamkną….. cóż, nie zamkną.
Kolejna cenna minuta. Na samochodowym zegarze jest 12:49. Jeśli nie ma korków, przy dobrych wiatrach do centrum zwykle docieram w dziesięć minut. Pod warunkiem oczywiście że ulice będą puste, że światła będą mi sprzyjały, że bez problemu znajdę miejsce pod urzędem stanu cywilnego  no i najważniejsze, że  przejazd kolejowy będzie otwarty, z boską pomocą może uda mi się przebyć tą trasę dokładnie w te dziesięć minut. Minutkę daję sobie na dojście i wejście.
Zwykle staram się Bogu dupy nie zawracać swoimi pierdołami. Jest problem głodu w krajach afrykańskich, ataki terrorystyczne, kataklizmy pogodowe, klęski żywiołowe, jednym słowem problemy ważne i istotne dla tysięcy, a nie dla jednej osoby która dach nad głową ma, i póki co w lodówce też zawsze coś leży. Jednak kiedy się już do niego zwracam o pomocą, to zawsze jest to absurdalnie głupia prośba, niegodna nawet jego interwencji. Dziś prosiłam o otwarte tory. Dostałam. Dwie "L" po drodze także, na szczęście szybko skręcały więc mogłam się rozpędzić (oczywiście do przepisowej pięćdziesiątki :P). Pomarańczowe światła zaliczam do zielonych, płatny parking pod urzędem w soboty nie obowiązuje, z auta wysiadłyśmy o 12:59.
W zasadzie rzutem na taśmę, tak jak weszłyśmy do urzędu tak nie zwalniając zatrzymałyśmy się w sali ślubów do której już wszystkich spędzano.
Udało się. I tyle na temat przygód, planowania czy relaksujących przygotowań do ważnych uroczystości choć niezakupienie tych nieszczęsnych losów, staje się moją prawie życiową porażką.
Wracam zatem do samego ślubu.
Pierwsze co mnie zaskoczyło niepozytywnie to sala ślubów. Zdaję sobie sprawę z tego  ze odkąd jst możliwość brania ślubu konkordatowego akurat to pomieszczenie nie jest już tak często eksploatowane, jednak….  Sala jest stosunkowo malutka, dla mnie zbyt mała. To nie problem w przypadku cichych anonimowych ślubów, ale jeśli niewierząca, bądź tylko niepraktykująca osoba chce mieć weselicho niekościelne, za żadne skarby nie zmieści średnio 60 osób (to taka minimalna liczba gości przy weselichu) w tym pokoju. Druga sprawa to brak klimatyzacji. Akurat miałam to nieszczęście (dlaczego spotyka to zawsze mnie?!)  usiąść przed kobietą (dokładniej kobieta usiadła za mną) pewnie w okresie klimakterium. Dosłownie słyszałam jak przez całą ceremonię albo wycierała pot z twarzy i karku chusteczką albo sapała w trakcie wachlowania się.
A sama ceremonia trwała może z dziesięć  minut.
No właśnie. Dziesięć minut?
Na mszach kościelnych często, co mi się bardzo nie podoba, księża przeginają z kazaniami. I tak wiadomo, że przy dodatkowych obrzędach msza znacznie się wydłuża, po jakiego więc grzyba klepać dwudziestominutowe kazanie przeważnie jeszcze nie na temat miłości pięknej i czystej, czy pary młodej. I tak przecież dostają stałą stawkę  z góry za robotę a nie płaci się im za przepracowane faktycznie minuty.
Za to urząd przegiął w drugą stronę. Tylko dziesięć minut? Naprawdę?
Zupełnie nie świątecznie, zupełnie nie doniośle. Niby z głośników poleciała nawet Ave Maria, marsz Mendelsona i jeszcze jeden ślubny pzebój, ale już sam za siebie mówi fakt, że nawet nie pamiętam co to było.
Żadnej takiej uroczystej oprawy. I co po Ave Maria skoro młodzi siedzieli już dawno na krzesłach, jeszcze zanim goście zostali wpuszczeni na salę. Pewnie połowa z nich zajęta była najwygodniejszym rozmieszczeniem tyłka na siedzeniu i nawet tego nie zauważyła. Pani prowadząca, zapewne  zgodnie z protokołem, po wyjątkowo krótkim zapytaniu czy młodzi są świadomi swojego czynu przeszła od razu do przysięgi. Gdyby nie fakt że czekałam na usłyszenie znajomego mi głosu panny młodej w celu jej identyfikacji - do tamtej pory widziałam ją tylko od tyłu, mogłabym nawet nie zauważyć że właśnie składają przysięgi. Znów krótka czytanka, której treści w zasadzie nie pamiętam, założenie obrączek, kiss, kiss i szeptem informacja do młodych że w poniedziałek akt będzie do odebrania w urzędzie. Potem przejście do równie małego pomieszczenia przeznaczonego do składania życzeń. Tym razem Pani zza pleców ustawiła się dwie osoby przede mną i od tej chwili miałam "przyjemność" oglądania jej na tyle spoconego karku, że połowa włosów była mokrutka od potu. Naturalnie znów bez klimy. Kolejka szczęśliwie nie dłużyła się za bardzo, poszło dość sprawnie, każdy gość otrzymał kieliszek szampana, pan młody podziękował ogólnie za frekwencję, ktoś delikatnie poprosił o ustawienie się do zbiorowego zdjęcia. Na szczęście/nieszczęście sala jest wąska więc pierwszy rząd składający się z pary młodej, świadków i najbliższej rodziny skutecznie zakrył gości ustawionych w kolejnych dwóch rzędach. No i fotka, tylko jedna (?) Mi akurat rybka. Tak czy siak jako zawiadomiona nawet nie zobaczę jej na oczy, a że twarz posiadam niezbyt fotogeniczną to dobrze że ją zakryto J. Pozostało tylko żenujące wyjście z urzędu, przy którym żenujące żarty prowadzącego familiadę to szczyt subtelności i wyrafinowania.
No i zostaje najważniejsze pytanie tego dnia: czy miałyśmy się tam pokazywać czy zdecydowanie niekoniecznie.
Ja osobiście nie żałuję, nawet bardzo się cieszę że zdecydowałam się tam wybrać.  Ze wszelkimi konsekwencjami i następstwami  mojej decyzji, choć muszę przyznać że dość dziwnie czułam się ulatniając  po ceremonii. Tak, to dobre określenie na sposób w jaki rozeszli się zawiadomieni.  Oczywiście wiedziałam na co się piszę idąc tam na zasadach informacji wysłanej przez parę młodą, jednak uważam że tak czy siak,  zabrakło trochę taktu na sam koniec. Na szczęście czy nieszczęście wobec wszystkich zawiadomionych bez wyjątku.
Również spokojnie mogę powiedzieć że byłyśmy gośćmi zdecydowanie nieoczekiwanymi i nieplanowanymi na tą uroczystość.  Dodatkowo, tym pojawieniem się dosłownie na ostatnie sekundy, 15 sekund później drzwi sali ślubów byłyby zamknięte :), nie dałyśmy nikomu czasu na przygotowanie się do tego, czy chociażby  nawet przekazanie informacji tym najbardziej zaangażowanym że przybyłyśmy. Niewątpliwie stałyśmy się niespodzianką, ale jak wiemy niespodzianki nie tylko bywają miłe i sympatyczne, czasem wręcz przeciwnie.
Pannie Młodej na nasz widok wyrwało się że ooo! nie spodziewała się że przybędziemy, ale nawet nie podejmę się odczytania intencji z tonu głosu. Jasne było tylko zaskoczenie. Przy moich życzeniach zaskoczenie zostało powtórzone, oczy zaczęły robić się wilgotne, a panna młoda sama zauważyła że się rozkleja.  Znów, poza ewidentnym zaskoczeniem, trudno było wnioskować cokolwiek innego z tonu wypowiadanych słów. Równie dobrze mogła być to nieoczekiwana radość na nasz widok - wiem, wiem jestem niepoprawną romantyczką :) - ale równie dobrze  mogło być to spowodowane natłokiem wrażeń i nieco przemęczeniem materiału, bo  byłyśmy na finiszu życzeniowej kolejki. Szczególnie ze Panna Młoda jest już w widocznej gołym okiem ciąży, zatem hormony rządzą i łzy mogły być po ludzku wynikiem ciążowych wahań nastroju.
Na tym cały kontakt z parą nowożeńców ale także ich najbliższą rodziną się zakończył, pomijając trzykrotne informowanie mnie bardzo jasno, głośno i wyraźnie że chrzestni będą zabrani przez ojca panny młodej. A co mnie to interesuje???!!!! No chyba że ktoś założył, że skoro się tam już i tak pojawiłam to mogę próbować równie dobrze wkręcić się na uroczysty obiadek wykorzystując patent podwiezienia chrzestnych do restauracji......
Dla mnie żenada, szczególne że jeszcze niedawno na porządku dziennym było wspólne piwkowanie, grillowanie, czy towarzyskie spotkanka bez powodu.....
Przed urzędem postałyśmy jeszcze sporą chwilę, już w wersji znacznie okrojonej, ponieważ ojciec Panny przygotował dosłownie "wystrzałową"  niespodziankę, a Panna zaginęła w budynku i za żadne skarby nie chciała wyjść. Kto wie, może siku, może koleżanki, może ważna wymiana zdań z rodzicielką. Ostatecznie, po kilku minutach w drzwiach się pojawiła, dwie tuby wystrzeliły, ze schodów świeżo upieczeni Małżonkowie zeszli, udali się w stronę swoich aut a my w swoich.
I stąd niesmak oraz wątpliwości. Oczekiwałam wcale nie jakiegoś specjalnego traktowania czy wylewnej pogawędki, ale rzuconego nawet zza pleców słowa dziękuję, fajnie że wpadliście, niekoniecznie od samej Młodej Pary, akurat oni mogli być poważnie zestresowani, ale wtedy od tego ma się rodziców.  Przecież nie mówię o umówieniu się na odwiedziny i poweselne ciacho czy podobną zażyłość, zwykłe niekosztujące ani kasy ani wysiłku: dziękuję, było miło, było fajnie, sprawiliście nam niespodziankę.
A może jednak królewna, czyli ja, oczekiwała zbyt wiele?
Z ogromną ciekawością czekam na Wasze reakcje, sugestie i Wasz punkt widzenia. Liczę na gorącą wymianę zdań, nawet jeśli wiązać się to będzie z krytykowaniem mojego myślenia.
A tak na sam koniec taka okołoślubna dygresja.
Na rynku wydawniczym półki dosłownie uginają się pod ciężarem poradników jak być sexi mamą, jak być sexi mamą bliźniaków, jak być sexi blogerką, jak być sexi szafiarką, jak być sexi fitnes guru, jak być sexi alkoholiczką wychodzącą z nałogu, wiadomo już nawet jak sexi jeść bezy, ale nikt nie napisał poradnika jak uniknąć wpadek na własnej ceremonii ślubu.
Może to miejsce właśnie dla mnie? " Ach co to był za ślub, czyli jak uniknąć wpadek i zminimalizować ryzyko klęski" napisane przez Dexi  :P
 
 
 

czwartek, 23 lipca 2015

Ślubny savoir vivre

Dostałam zawiadomienie o ślubie.
Sytuacja niby jasna, niby prosta, a jednak.......
jak to oczywiście u mnie bywa.  :)

Zacznę od początku.
Ostatnio znalazłam w mojej skrzynce zawiadomienie o Ślubie. Dosyć późno, bo zaledwie na półtora tygodnia przed uroczystością, ale co się będę czepiać terminów, wredna nie jestem :P. Zawiadomienie wysłała moja kuzynka z pierwszej linii kuzynostwa a dzieli nas dosłownie niecałe 15 kilometrów od drzwi do drzwi.
Żeby sprawę jeszcze skomplikować jest to krew z krwi, nasienie z nasienia wujka "niedokońca szczerego" przy podziale majątku po swoich rodzicach,  tego samego, który wyjątkowo wyraźnie zdystansował się i odciął do swojego rodzeństwa, a szczególnie nas.

Gdyby takie zawiadomienie trafiło do mnie  od szkolnej koleżanki, ulubionej sąsiadki czy psiapsióły z pracy nie byłoby wątpliwości. Mam ochotę, zakładam mój kapelusz z ponad półmetrowym rondem, ubieram kiecę i do kościoła lecę. Nie mam ochoty, zostaję sobie w domku, spędzam czas nad jeziorem czy szalonych zakupach.
Tak czy inaczej intencja takiego zawiadomienia jest dla mnie jasna. Lubię cię, będzie mi miło jak wpadniesz na mój ślub, ale jak nie masz ochoty lub jesteś zajęta to cię nie znienawidzę i nie będę ci miała tego za złe.

Ale kuzynka? Najbliższa? Zawiadomienie? I to pocztą?
Naszły mnie wątpliwości. Na tyle duże że postanowiłam podeprzeć się wujkiem google.
A tam jeszcze gorzej........
Po pierwsze do tej pory myślałam że na ślub się zaprasza - czyli pakiet kościoła z imprezą weselną i poprawinami, oraz o ślubie się zawiadamia - czyli jest zaproszenie na udział w mszy, życzenia po, i na tym koniec oficjalny (niewykluczone zaproszeni na poprawiny, ciacho w tygodniu czy piwko w pubie). I zamiast sprawę rozjaśnić tą internetową lekturą, jeszcze bardziej sobie to skomplikowałam.
Nie wiem czy wyniknęło to z ubogości używania języka polskiego przez blogerko-forumowiczki, czy znacznej ich nieprecyzyjności w jego używaniu, ale doszłam do wniosku że opcje są trzy:
- zaproszenie na wesele - kościołek, imprezka z żarełkiem i poprawiny (na zaproszeniu jest info o czasie i miejscu ślubu oraz imprezy weselnej)
- zaproszenie na ślub - kościółek, życzenia, do widzenia (na zaproszeniu jest info o czasie i miejscu ślubu),  ale chętnie zobaczę cie dnia następnego na poprawinach, albo u mnie na ciasteczku, obiadku, podwieczorku czy winku
-zawiadomienie o ślubie - mam cię w dupie, ale będę udawać osobę kulturalną i na poziomie więc cię informuję że się chajtam ale nie chcę żebyś swoją gębą ruinował/a mi ten dzień.
Przyznaję że czasem opcja nr 2 i 3 są łączone i używane zamiennie, ale nie zawsze, i zdecydowanie z różnymi intencjami. Bo zdarzały się wpisy w których panie wysyłały zawiadomienia/zaproszenia na ślub znajomym, dalekim krewnym i przyjacielom licząc (mając wielką nadzieję) na ich przybycie i wspólne świętowanie przyjmowania sakramentu małżeństwa. Tutaj często dołączane było również wyjaśnienie, że ślub to jednak wydatek, że sponsorowany przez rodziców, więc aby ich nie naciągać na dodatkowe koszty, listę weselną należało okroić do minimum, ale za to z zawiadamianymi często umawiają się na późniejsze świętowanie na poprawinach, w pubach, czy wspominanych już wcześniej zaproszeniach na obiad czy ciasteczko po całym weselisku.
Ale pojawiło się równie dużo  komentarzy z informacją że zawiadomienia wysyłane były tylko po to, by nikt z chamskiej i wiecznie narzekającej rodziny nie wypomniał kiedyś że o ślubie nie został poinformowany, ale za żadne skarby nie chce się ich oglądać tego dnia.
I bądź tu mądry.

Z tej desperacji wlazłam na strony ślubnych poradników w poszukiwaniu dokładnych definicji zaproszeń i zawiadomień, zasad ich wysyłania i tego co je różni.
Jeśli mowa tam o zawiadomieniach to pojawiają się zazwyczaj w kontekście znajomych, dawno nie widzianych przyjaciół, dalekiej rodziny czy sąsiadów i powinny oznaczać gorącą wolę dzielenia się wielką radością tego dnia z wszystkimi zapraszanymi i zawiadamianymi.
No po pierwsze z kuzynką pierwszej linii mimo wszystko czuję się rodziną bliską, a po drugie  nie mam ani odrobiny odczucia że w moim przypadku jest chociażby lekko ciepła wola dzielenia się tą chwilą z zawiadamianymi.
Niewiele mi to rozjaśniło....

Można się jeszcze postawić w sytuacji teoretycznej panny młodej.
W końcu pewnie przeważająca większość dziewczyn ma taki czas w życiu kiedy przynajmniej zastanawia się nad swoim wymarzonym ślubem.
Ja taki czas też miałam. Dawno, dawno temu, ale miałam. I choć było to z jakąś dekadę temu dobrze to pamiętam.
U mnie od początku huczne i tłoczne wesele odpadało. Nie żebym nie chciała paradować w królewskiej sukni i czuć się najważniejszą osobą na planecie, po prostu górę wzięły względy praktyczne.
Musiałaby być to impreza idealna, perfekcyjna, dokładnie taka jak to sobie wymarzyłam. Od zastawy na stole, kształtu serwetek, koloru świeczek, odległości poszczególnych wazoników i miejsca ozdób na stole, po miejsca wieszania balonów, udekorowania krzeseł czy miejsca dla pary młodej.
Nie życzyłabym sobie żadnej podpitej osoby. Zataczający się wujek czy nieco pod wpływem "odważniejsza" i podnosząca kiecę do góry ciotka mogłaby zepsuć mi humor na cały wieczór, tak samo dzieciary dla których wspaniałomyślni goście weselni zrywali balony niszcząc tak misternie przemyślaną i przygotowaną dekorację sali. Nierozwiązywalnych problemów było więcej. Niedorzeczne skandowanie "gorzko" za każdym razem, gdy któryś z gości poczuje ochotę wychylenia kolejnego kielicha wymuszając jakiś barbarzyńsko grubiański obyczaj całowania się młodych na komendę. Obowiązkowe obtańcowywanie każdego gościa płci przeciwnej. Rozumiem, że ten przystojniak obok mnie właśnie przysięgał przy wszystkich że na zawsze, że do końca życia, że w szczęściu i chorobie i że będę miała setki okazji na wspólne tańcowanie, ale czy nie mam prawa również przetańczyć z nim mojego najpiękniejszego dnia w życiu? Durne, ckliwe i absolutnie nie na miejscu i nie w tym czasie podziękowania dla rodziców. Jeśli kochany poczuje taką potrzebę może całą resztę życia obsypywać teściów kwiatami czy podarunkami za skarb który mu wychowali. Ale na weselu? I potem te zdjęcia czy fragment filmu z wykrzywionymi w grymasie płaczu twarzami, spływającą ze łzami maskarą, obsmarkaną połą marynarki, a jeszcze nie daj Boże wystającą osmarkaną chusteczką z kieszeni, bo kto by w tak wzniosłej i wzruszającej chwili skupiał się na całkowitym i poprawnym schowaniu smarków do kieszeni.
Oczywiście niedorzeczności weselnych mogłabym jeszcze wymieniać ale nie o to w dzisiejszym wpisie chodziło.
Moje zawarcie związku małżeńskiego musiałoby być równie skromne o ile nie skromniejsze niż to o którym zostałam powiadomiona. Dlatego myślałam o naprawdę kameralnej i cichej ceremonii zaślubin, może nawet bez rodziców. Ja, kochany, niezbędni ustawowo czy kodeksowo świadkowie (w tej roli siostrzyczka, przyszły szwagier, najlepszy kumpel czy siostrzany facet) i koniec. Potem obowiązkowy tour po rodzinie, przedstawienie kochanego mężusia i jakiś rodzinny spęd na ogródku a najlepiej dwa dla każdej ze stron osobno. Dla każdego z nas byłby czas poznać dobrze nową rodzinkę a stojąc przy grillowanych kiełbaskach nie miałabym już potrzeby zarządzania, kontrolowania i dążenia do perfekcyjności tego wydarzenia.
Ale zupełnie nie wyobrażam sobie wysyłania zawiadomień o ceremonii i to jeszcze pocztą do bliskiej rodziny nie przedstawiając nawet faceta który ma być drugą najważniejszą osobą tego dnia.
No jakoś mi to nie gra. Na dodatek nadal nie wiem co zrobić.

Zostaje mi postawić się w jej sytuację, choć to trudne, bo od ponad trzech lat nie zamieniłyśmy słowa.
Rozumiem że ślubu w ogóle nie chciała i nie planowała. Uważam że branie go tylko po to by zadowolić rodziców czy jednego rodzica jest kiepskim pomysłem, ale jej sprawa i jej decyzja.
Postawiła na skromne przyjęcie dla rodziców, rodzeństwa, rodziców chrzestnych i dalekiej ciotki, ale za to bliskiej swego końca, z oszczędnościami na koncie. Zostaje niezręczność wobec pozostałego wujostwa i ciociostwa. Udawanie że nic się nie stało byłoby słabe i rzeczywiście wypadało coś zrobić. I zrobiła, wysłała zawiadomienia. Tylko tak naprawdę po co?
Chce zobaczyć rodzinę czy nie chce?
Niestety stawiam na "nie".
Uważam że gdyby naprawdę chciała mieć gości zawiadomionych można było przyjść i przekazać zawiadomienia. Pokazać się, przedstawić połówkę, wyjaśnić że to małe przyjęcie bo nie czas na weselicho (stan błogosławiony), bo na tyle spontaniczna i szybka uroczystość że nie było miejsc na huczną imprezę, bo chcą po cichutku ale będzie miło jak rodzina się zjawi w urzędzie sanu cywilnego (niepotrzebne skreśl).
Gdyby nie chciała  gości też można było się zjawić osobiście. Oczywiście wymagałoby to więcej odwagi stanąć przed ciociunią czy wujciem kuzynką czy kuzynem i powiedzieć: nie zależy nam na waszej obecności, spokojnie zostańcie w domu i uroczystość zignorujcie, zawiadomienie wysyłamy tylko po to żebyście wiedzieli że zmieniam nazwisko czy że zacznę nosić obrączkę na palcu. Ale i tak myślę że mimo wszystko byłoby to lepsze niż zawiadomienie znalezione w skrzynce. Jednak skoro się tam ono znalazło uważam, ze goście będą tam trochę jak persona non grata.

Druga kwestia to co ta non grata ma zrobić. Czy pchać się tam gdzie jej nie chcą, mimo wszystko, na przekór zdrowemu rozsądkowi, czy mieć na to zlew i obejrzeć z przyjemnością powtórkę Project Runway.
Walczę ze sobą nawet w trakcie tworzenia tego wpisu i myślę że wątpliwości nie opuszczą mnie do czasu składania życzeń, albo jeszcze później. Jednak na tą chwilę postanowiłam się tam wybrać.
To że para młoda zachowała się jak najgorsze wieśniaki, i kulturalne prosiaki niekoniecznie musi wymagać mojego schodzenia ma ich poziom kultury, a dokładniej jego brak. Dawno, dawno temu stosunki między nami należały do dobrych, jestem ich rówieśnicą, 15 minut mojego cennego życia mogę im jeszcze poświęcić.
Problemem będzie tylko trzymanie języka za zębami i powstrzymanie się ze wszystkimi złośliwościami które będą pojawiały się w głowie z prędkością światła. Zobaczymy.

Swoja drogą jednego nie rozumiem. Ślubno-weselny biznes jest teraz bardzo modny, bardzo na czasie i powiedzmy że znacznie się rozwinął w przeciągu ostatnich lat. Mamy planowane rozsadzanie gości, prezenty dla gości, coraz częściej barki z alkoholami, nawet dotarła o nas moda na fotograficzne budki. Mamy weeding planer'ów, całe firmy zajmujące się organizacją ceremonii ślubnych a potem wesela , więc jakim cudem nie mamy uporządkowanej i usystematyzowanej kwestii zaproszenio-zawiadomień.
Przecież może być prosto, jasno i czytelnie, bez głupich domysłów:
zaproszenie na wesele -razem z uroczystością zaślubin
zaproszenie na ceremonię - kościół, urząd cywilny
zawiadomienie - nigdzie nie idziesz, zostajesz tylko poinformowany że takie coś ma miejsce.
Dostajesz kopertę, wiesz na czym stoisz, nie trzeba się zastanawiać, myśleć, kombinować i godzinami przeglądać portale ślubne.
Głupie niedopatrzenie czy niedopilnowanie.

A co wy o tym sądzicie?