piątek, 5 lutego 2016

Nowy członek społeczności

Powiększyła mi się rodzina.

Cuuuuuuuuuudnie !!!!!!
Fantastyyyyyyyyyyyyyycznie !!!!!!
Wspaniaaaaaaaaale !!!!!
Świeeeeeeetnie !!!!!!
WOOOOOOOOW !!!!!!

He ?????

Zanim zaczniecie mi gratulować uprzejmie informuję że to nie moje lędźwie wydały na świat małego człowieka. Nie zrobiły tego również lędźwie mojego rodzeństwa.
Kuzynka wypchnęła na świat swoje potomstwo.

Oczywiście jako prawdziwy Polak powinnam, podłączając się i płynąc w obecnie modnym trendzie nacjonalistycznym, być wyjątkowo szczęśliwą z powiększania się narodu polskiego, bo przecież "...jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy."
Ale tak naprawdę mam to szczerze w dupie.
Mało tego - i bardzo dobrze mi z tym.

Zły ze mnie człowiek?
Zawistna zazdrośnica?
Wredna małpa?

Absolutnie nie.

Pamiętacie moje rozterki spowodowane pocztowym otrzymaniem zawiadomienia o ślubie kuzynki?
To ta sama osoba.
Dziś, z perspektywy czasu i bogatsza o pewne informacje mogę tylko powiedzieć, że takich głupich jak ja to ze świecą szukać.

Nie żałuję wcale że na ślub się wybrałam, natomiast żałuje i to bardzo, całego tego zmarnowanego czasu na przeglądanie kretyńskich stron o ślubach i tych moich jeszcze bardziej kretyńskich rozterek. O wyrzutach sumienia, że nie udało się dokupić losów na szczęście dla młodej pary, nawet nie chcę wspominać.
Po co mi było zastanawiać się sto pięćdziesiąt razy czy panna młoda życzy sobie mnie na ślubie zobaczyć czy raczej nie.  Skoro uważałam, że będąc na jej miejscu mi byłoby milej gdyby jak najwięsza cześć mojej rodziny się pojawiła, trzeba było w ogóle o tym nie myśleć, na ślubie się pojawić i czuć się z tym bardzo dobrze.
A że sama kuzynka (wraz z całą rodzinką) nie potrafiła znaleźć się ostatecznie w tej sytuacji..... jej wybór, jej wola i zupełnie nie mój kłopot.
Szczęśliwie dla mnie, za jednym zamachem, rozwiązała mi na przyszłość kłopot z narodzinami dzieci, ich kolejnymi urodzinami, gwiazdorami, zajączkami i komunią. Za to mogę być jej tylko wdzięczna.

O narodzinach jej dziecka pierworodnego  dowiedziałam się przypadkiem.
W erze komórek, komputerów, internetu i dziesiątek portali społecznościowych naprawdę trudno jest nie znaleźć do siebie kontaktu. Tym bardziej że rodząca mama ma niezwykle aktywną społecznościowo siostrę. Krowa nie jestem, potrafię wyobrazić sobie że po godzinach mąk i niemalże tortur rodzenia sama matka niekoniecznie ma głowę zaprzątniętą sms'ami czy portalami społecznymi, ale w takich chwilach od tego jest twój mąż, twoja kochająca siostrzyczka/braciszek. Krótka wiadomość że siostra urodziła : dzidziusia / zdrowego synka / śliczną córeczkę czy przesłodką parę bliźniąt nie wymagała aż ta wielkiego zaangażowania czasowego, finansowego i osobistego. Natomiast skoro obydwie nie poczuły takiej potrzeby, dlaczego poczuć mam ją ja.

Byłam już na ślubie. Z szacunku dla Panny Młodej  ubrałam się godnie i skromnie (nie w głowie mi były rywalizacje o najpiękniejszy strój - bo i takie rzeczy się zdarzają), specjalnie się dla niej uczesałam, umalowałam, dla niej kupiłam kwiaty i pamiątkę, dla niej przyjechałam, swoje w kolejce do życzeń odczekałam. Żeby było jej miło, żeby poczuła się ważna, żeby nie musiała się za swoją część rodziny wstydzić.
Za to już mężatka, ani nie znalazła czasu, ani zapewne chęci, by się chociaż z gośćmi ślubnymi po weselu skontaktować i choćby podziękować za obecność, o przedstawieniu męża nawet nie wspomnę. Szczególnie że 200 metrów ode mnie organizowała poprawiny-domówkę u naszej wspólnej cioci.

I co?
Ja mam teraz latać po sklepach w poszukiwaniu pieluchowych tortów, pampersów i cudnych śpioszków dla dzieciaka, bo kuzynka która ewidentnie ma mnie w dupie niedawno urodziła??!!
Pojechać, rzucić się w ramiona, gratulować potomka z żarliwością obrończyń krzyża pod pałacem prezydenckim??!!
A dlaczego? A po co?
Nie czuła potrzeby skontaktowania się po ślubie, nie czuła potrzeby przedstawienia męża, nie czuła potrzeby poinformowania że jest świeżo upieczoną mamą a ja mam czuć obowiązek zarzucania ją prezentami, dobrym słowem i ewentualną pomocą?
Bez przesady.
Macie mnie w dupie...... to vice versa.

Tym bardziej że przy obecnym stanie stosunków rodzinnych, które (podkreślam) są takie wyłącznie na ich życzenie i ich postępowanie, po pierwsze - nie będę musiała latać w grudniu po sklepach jak opętana w poszukiwaniu najodpowiedniejszego prezentu dla nowego bratanka/bratanki (obecny zestaw obdarowywanych wystarcza mi w zupełności). Delikatnie napomknę, że jako singielka do tej pory nie doświadczyłam jeszcze nigdy z rąk kuzynostwa podziękowań  czy jakiejkolwiek rekompensaty za działalność podarunkową dla ich dzieci.
Bo po drugie, ten sam kłopot zdjęto mi z głowy w sprawie wielkanocnego zająca czy corocznych urodzinek.
I po tzece - nie będę też musiała, patrząc na tą nie do końca piękniutką mordeczkę, rozpływać się w komplementach jakoby to było najpiękniejsze dziecko świata.
Nie będę musiała wąchać jego kupek, podziwiać bekania i zmywać z ubrań efektu refluksu.
Nienajgorsza perspektywa.

Niemniej jednak gratuluje dzieciaczka i życzę wszystkiego najlepszego na przyszłość.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Spectre po raz drugi

No obejrzałam.
Jako świeża, wielka fanka Daniel'a Craig'a w roli agenta 007, bogata o wiedzę iż jest to ostatni Bond w jego wydaniu od Spertre oczekwiłam czegoś wyjątkowego, spektakularnego i epickiego.

W zamian otrzymałam film dobry.
Dobry, ale tylko dobry.
Oczywiście gdyby ktoś zapytał mnie na czym ta wyjątkowość i spektakularność miała polegać, to odpowiem że nie mam pojęcia.
Czy oczekiwałam że tym  razem Bond będzie walczył ze smokami i matką Daenerys na ich grzbiecie, może miał ratować londyńczyków w wielkiej walce z Sauronem, albo musiał ocalić świat przed zagładą obcych?
Napawdę nie wiem. Ale liczyłam na coś specjalnego.
Pewnie było to niepotrzebne, a na pewno odrobinę głupie. Bo po pierwsze czuć się rozczarowanym po obejrzeniu dobrego filmu, tylko dlatego że nie był epicki i nie miał tego czegoś, czego nawet nie umiem określić jest śmieszne, a po drugie przecież Bond nie umiera razem z odejściem Daniela, trudno zatem o jakieś cuda. Była to po prostu kolejna zwyczajna akcja agenta 007, jedynie ostatnia z tą twarzyczką.

Bo film jest ogólnie dobry.
I naturalnie nie będę go Wam streszczała scena po scenie.  Jeśli jesteście zainteresowani i tak go obejrzycie, a jeśli w nosie macie perypetie Pana Bonda i tak do filmu nie sięgniecie.
Za to mogę powiedzieć, że raczej nie szczędzono na film i na pewno nie szczędzono na efekty specjalne.
Bardzo spektakularna scena, jedna z pierwszych, gdy następuje mała korekta w planowaniu przestrzennym miasta Mexico. Przy tym jedna z moich ulubionych, bo kończąca się w stylu zupełnie nie bondowskim i przy tym bardzo śmieszna. Również lekkie korekty architektoniczne w Londynie
Jest trzymająca w napięciu walka w helikopterze. W powietrzu, nad tłumem świętujących ludzi. Jak dla mnie trochę nudna i przydługawa, i z wiadomym efektem ;) ale większość facetów pewnie się ze mną nie zgodzi, przecież Bond mógł z niego wylecieć, w końcu już raz został postrzelony.
Jest zimowy pościg aut samolotem i bliskie spotkanie ze stodołą .

Sam początek czyli scena otwarcia, jak dla mnie, w ogóle jest fantastyczna i kto wie, czy właśnie przez jej rozmach (aktorsko-scenariuszowy), styl i zupełnie nieoczekiwany w Bondzie, genialny w swojej prostocie i banalności, dowcip na "dzień dobry"(scena z panną zalotnie wijącą się przy hotelowym łóżku),  moje oczekiwania i apetyt  nie wzrósł do ogromnych rozmiarów.
Bo potem, oczywiście znów tylko moim zdaniem, wracamy do bondowskiego tempa, bondowskiej akcji i chyba trochę schematu.
Poznajemy twarz wroga którego trzeba w trakcie filmu zniszczyć, jest jedna kobieta na numerek do łóżka, jest kobieta numer dwa - też schematycznie kruchawa i eteryczna, kradnąca serce agenta 007, trochę pościgów autem i niezbędna przy każdym z filmów (przynajmniej tych z udziałem Craig'a) szczypta tortur.

Co mnie zaskoczyło pozytywnie, oprócz początku oczywiście, ale o tym już pisałam, to jak dla mnie dużo większa dawka dowcipu sytuacyjnego niż zazwyczaj w tej serii. Bo naturalnie zaczepki czy riposty bondowskie są ZAWSZE dowcipne, pikantne, błyskotliwe, godne mistrza, jednak tym razem dla odmiany mamy coś więcej. Na przykład akcja z autkiem - dla mnie po przerwaniu randki z nieznajoma i miękkim lądowaniu na sofie - kolejna rewelka.
Choć kiedy zobaczyłam na ekranie ten śliczniutki srebrny samochodzik (jestem autowym ignorantem więc tylko tak mogę go opisać) troszkę się przestraszyłam, że film może niebezpiecznie zboczyć z kursu i polecieć Batmanem i batmobilem. Jakże mile się zaskoczyłam kiedy autko zaprezentowało swoje działające umiejętności, powodując wielki uśmiech na twarzy (a rzadko co mnie rozśmiesza w filmach, szczególnie akcji).

Nie byłabym oczywiście sobą gdybym się troszeczkę nie czepiała.
Bondowskie kobiety są, delikatnie mówiąc, mało roztropne.
Mamy wdowę. Nie dość że wdowa to jeszcze z nieformalnym wyrokiem śmierci nas sobą.
Pojawia się facet znikąd, który ratuje jej życie. I co? Kobieta zamiast wziąć od wybawcy namiary, próbować zatrudnić go w roku bodyguard'a przynajmniej do czasu kiedy nie zorganizuje sobie własnego zniknięcia, idzie z nim do łóżka, sprzedaje wszystkie najcenniejsze sekrety, a rano naiwnie pyta czy on da jej swój numer.
A po co słoneczko??!!  Informacje uzyskał, dupeczkę zaliczył, do czego jesteś mu teraz potrzebna.

Druga roztropna. Pomijając oczywiście opisywaną przez ojca błyskotliwość tej panny, jej nieprzeciętną inteligencję, mądrość a nawet początkowe odrzucenie wdzięków Bonda w stanie wskazującym na spożycie  (przy okazji - kolejny schemat: nie interesuję się tobą, nie pociągasz mnie, bla bla bla, chodź do łóżka) mamy kolejną scenę. Pociąg, w środku wymiana zdań pomiędzy tych dwojgiem, drań na horyzoncie, walka na śmierć i życie. I co robi panna chwilę potem jak uszła z potyczki cało?
Bzykanko.
Moment po tym jak ktoś omal jej nie udusił, kawalera nie zlikwidował, kiedy istnieje spore ryzyko, że tamten drań nie musiał być jedynym w tym pociągu, ona rzuca się na Bonda licząc na namiętny i gorący seks.....
Bardzo mądre, roztropne a przede wszystkim odpowiedzialne i bezpieczne.
O wybieraniu się na środek pustyni w szpilkach nawet nie wspominam.

To co, miłego oglądania?