środa, 31 grudnia 2014

Jeszcze w lekko w świątecznym klimacie

Ponieważ jeszcze jesteśmy w samym epicentrum świąteczno-poświatecznej zakupowej gorączki postanowiłam dziś delikatnie o ten temat zahaczyć. Bo czy w ciągu całego roku jest lepszy moment do zadumy na temat  wpływu reklamy na nasze życie, od okresu przedwigilijnego czy powigilijnych wyprzedaży?
Nie bez powodu ozdoby choinkowe pojawiają się w centrach handlowych coraz szybciej.
Jeszcze nie tak dawno oburzano się na pierwsze niewinne wyglądanie, zza sklepowych regałów, mikołajowych czekoladowych główek zaraz po Święcie Zmarłych, bo przecież choinki wyrastały dopiero po magicznej wizycie bucianego Mikołaja. Pewnie, jak to na świętego przystało, podczas nocnej dostawy prezentów dla grzecznych posiadaczy czystych butów, gdzieś tam niechcący, przemycał na ubranku, czy nawet celowo, nasionka pięknie już ustrojonych choinek, które w dosłownie chwilę wyrastały na dostojne drzewka.
Ale w tym roku, już zaraz na początku listopada, wpadłam do wystrojonych, w kompletnie ubrane drzewka choinkowe, galerii handlowych. I to zdecydowanie nie była sprawka sympatycznego starszego Pana z ogromną białą brodą i w czerwonym ubraniu. Żaden przypadek.
Czyste, przemyślane, wyuczone i zaplanowane działanie marketingowe
Bo przecież każdy wie, nawet małe dzieciaczki, że reklama jest dźwignią handlu.

I tak na marginesie, chciałabym sobie pozwolić na pewna reklamową aluzję :)
Dzięki właśnie świątecznej reklamie chyba już wiem dlaczego część moich wiernych czytelniczek porzuciła Alior Bank. Bo na Boga, jaka dziewczyna z uśmiechem na ustach ma ochotę latać w firmowym uniformie po dworze , w nieporęcznym długaśnym szalu, z wielką łopatą i odśnieżać place, uliczki po to by ułatwić wzięcie pożyczki  - a co za tym idzie wyrobić swój miesięczny plan :P
Ale wracając do tematu...

Tak się jakoś stało, że i w mojej rodzinie postanowiono wykorzystywać "magię" świąt próbując dorabiać sobie na rękodziele. Takie ręcznie robione ozdoby, czy z okazji bożego narodzenia, czy przy okazji świąt wielkiej nocy mogą znajdować łatwiej nabywców. W końcu są unikatowe.
No i oczywiście, w tych przypadkach stosuje się najbardziej skuteczną formę dystrybucji czyli marketing bezpośredni.
Przecież nawet gdyby nie chciało się kupić takich gadżetów, lub przynajmniej się ich nie planowało nabyć, to dużo trudniej jest powiedzieć "nie" koleżance z pracy. W końcu w domu siedziała żeby to stworzyć, spakowała i przytaskała do pracy, w końcu cały następy rok będziemy prawdopodobnie dalej ze sobą pracować, siadać do śniadania, mijać w korytarzu, stać obok siebie na firmowych zebraniach..... no i nie można zapomnieć o tym co sobie inne/inni pomyślą, jeśli nic nie kupię.
To bardzo dobre rozwiązanie, niezwykle wydajne. Ma tylko jedną małą wadę.
Jeśli nie zmienia się drastycznie asortymentu, z roku na rok coraz trudniej znaleźć nabywców. Zresztą, nawet przy oferowaniu za każdym razem rzeczy nowych i świeżych rynek nabywców, tak czy inaczej, raczej prędzej niż później zostanie nasycony.
Bo można mieć w szafie trzydzieści sukienek i kupić trzydziestą pierwszą bez większych wyrzutów. Bo można być właścicielem osiemnastu par butów i mieć ochotę na kolejną. W końcu rok ma 365 dni  czyli najmniej dokładnie tyle okazji żeby ich użyć.
Święta natomiast to tylko dwa-trzy tygodnie w roku....ileż bałwanków, choineczek, gwiazdeczek, aniołków czy bombek można upchnąć w swoim niewielkim M a jeszcze te ozdoby cały rok trzeba gdzieś upchnąć w szafach....
Więc trzeba poszerzać rynki zbytu.
Jak to zrobić przy minimalnym wysiłku i nakładzie?
Media społecznościowe.
Można zakładać facebook'owe konta "nienawidzę reklamy ME" "jedno zdjęcie Lindy" "wszystko mnie wkurwia" to czemu nie założyć konta "ozdoby świąteczne" czy "bałwanki na Boże Narodzenie".
Lekko łatwo i przyjemnie. A jak konto założone, wystarczy tylko wrzucić kilka dobrych fotek dodać fajny, zachęcający do kupna komentarz. I to cała filozofia.
Tyle. Właśnie. Niewiele.
A jednak.....
Żeby zrobić ciekawy opis trzeba mieć najpierw na niego pomysł, pomysł który potem trzeba ubrać jeszcze w słowa. A to wymaga zaangażowania, wymaga czasu. Przecież gdyby to było takie proste i nieczasochłonne firmy reklamowo-marketingowe niemiałby racji bytu.
Potrzebne jest też dobre zdjęcie.
Bo samo zdjęcie nie problem zrobić w dzisiejszych czasach. Są aparaty, kamery, smartfony, telefony. Przecież zalewają nas właściwie takie zdjęcia umieszczane w internecie.
Fajne zdjęcie to coś więcej niż zwykła fotka czy niedbałe selfie z rączki. Żeby zrobić fajne zdjęcie potrzeba czegoś więcej niż tylko sprzętu fotografującego.

Bo oczywiście można tak:

 
 
 
Tylko czy taka "reklama" zachęca kogokolwiek do zakupu?
Może i poszło szybko, ale czy naprawdę zachęcająco?
Czy te zdjęcia proszą się o zakup?
W końcu przecież powinny - chęć posiadania przekłada się bezpośrednio na zarobioną kasę.
 
A przecież można było tak:
 



 

 
Ten sam produkt. Tylko ujęcie jakieś trochę inne.
Oczywiście wymagało to znalezienia odpowiedniego obrusa, kilku świątecznych ozdób, najkorzystniejszego ich ułożenia, odpowiedniego doświetlenia.....
Tak około trzy godziny pracy......
Można powiedzieć, że niepotrzebny burdel, niepotrzebne zamieszanie, niepotrzebna strata czasu....
 
Ja jednak wolę myśleć, że jeśli już coś się robi, szczególnie jeśli może to pociągać za sobą osobiste finansowe profity, warto włożyć w to odrobinę serca.
Nie cierpię odwalania popeliny. Jak się już za coś bierzesz to rób to w stu procentach.
Jeśli się do czegoś zobowiązujesz, to poświęć temu swój niezwykle cenny czas i się zaangażuj.
 
A tak przy okazji to również dowód na to, że nie ma niefotogenicznych kobiet. Po prostu czasem to wina braku zaangażowania, braku pomysł  lub zbyt mało poświęconego nam czasu przez fotografującego.
Moim skromnym zdaniem oczywiście :P
 

środa, 5 listopada 2014

Pustawo jakoś

Minęło kolejne Wszystkich Świętych.
Sponsorowała je w tym roku, bardzo intensywnie, literka H.
Z jednej strony kościół demonizujący halloween'owe zabawy promując Holly wins - smutny, niemrawy, tak naprawdę pozbawiony radości, zabawy, żeby nie powiedzieć życia, głupi marsz dzieciaków poprzebieranych głównie za Maryje i aniołków.
Niby potępiają bożonarodzeniowe wystawy w supermarketach wystawiane już 2 listopada, a sami organizują stajenkowy pochód jeszcze dwa dni wcześniej. Tylko kiedy o kościele można było powiedzieć ze jest logiczny czy spójny.
Z drugiej strony Halloween, na szczęście jeszcze nie tak bardzo, promujący się ze sklepowych półek i głównie stron internetowych, bo jakaż celebrytko-gwiazdka odmówiłaby sobie takiej darmowej reklamy w seksowym, coraz częściej mniej strasznym, a jeszcze rzadziej wesołym przebraniu.
I  w zasadzie nie mam nic przeciwko dwóm H. Ba, uważam że jeśli ktoś ma taką potrzebę może przemaszerować po południu jako święta Teresa przez swoje miasto, a w późnych godzinach wieczornych bawić się z przyjaciółmi na domówkach czy organizowanych imprezach jako gnijąca panna młoda.
Jednak przenoszona na nasz grunt tradycja szwendania się po okolicy w celu wyżebrania cukierków od singli sąsiadów jest wkurzająca.
Bo niby z jakiej okazji ja mam sponsorować słodkości dla bachorów, które czasem mogę widzieć po raz pierwszy na oczy?
Niech wpadną z torebuszką (a nie reklamówką CCC na damskie kozaki pod uda) bratanice, bratanki, siostrzenice, siostrzanki. Dla tych dzieciaczków mogę nawet udać że ich nie poznaję w takim przebraniu, czy nawet teatralnie się ich wystraszyć i wrzucić garstkę cukierków
Ale dla obcych?
Zupełnie inna sprawa, że tam, gdzie ten głupi zwyczaj wymyślono, dzieciarnia puka do drzwi pod okiem i nadzorem dorosłych wiec pewnie są to drzwi wyselekcjonowane i przemyślane. U nas żywioł - umówmy się, jaki dzieciak, mając wizję zdobycia darmowych słodyczy, poczuje obciach, niestosowność czy zażenowanie dobijając się do jakichkolwiek drzwi.
Bo u mnie to było często aż dobijanie się. Dzwonienie do drzwi przypominało najmniej alarm przeciwpożarowy, a nie grzeczne odwiedziny postaci zza światów.  Postaci..... połowa dzieciarni nie była nawet przebrana. Nie wykazały się nawet minimalnym poświeceniem czy zaangażowaniem. Nie wymagam przebierania się za Marcina Tyszkę w pstrokaty garnitur, Batmana z nietoperzowymi skrzydłami, królewien z Monster High, Kapturka który dopiero co wyszedł z wilczych trzewi,  mumii czy innych zombie z wnętrznościami na wierzchu. Ale na Boga, zrób cokolwiek !!!! Pobrudź się, ubierz sweter 4 lata młodszego brata, weź porządna gałąź w rękę. Nie przyłaź do mnie tak jakbyś odszedł właśnie od komputera, czy meczu piłki nożnej. Ja musiałam wybrać się do miasta, kupić cukierki, zapłacić za nie i przywieść je tutaj (nie wspominając o tym, że musiałam jeszcze na te cukierki zarobić) - kosztowało mnie to odrobine zachodu i pracy. Wku***a mnie że łakoma dzieciarnia nie zrobiła minimum, żeby się o nie postarać.
I oczywiście z rodzicami taki numer by nie przeszedł. Nikt dorosły nie odważyłby się wysyłać swojego nieprzebranego dzieciaka pod obce drzwi.  Ale, jaka to ironia, okazuje się że to my mamy dziki zachód, a nie ameryka.
Ale jeszcze nie to wydaje mi się najgorsze.
Każdego roku zauważam na naszych grobach coraz mniejszą frekwencję.
Na pewno nie jest to spowodowane  odchodzeniem najbliższych do wieczności, bo od 5 lat nic się w tej sprawie nie zmieniło. Liczebność rodzinnej populacji pozostała na tym samym poziomie. Na cmentarzu jednak jakoś widocznie mniej.
Pomijam tu temat obecny od kilku lat, pomimo tego że głośno krytykowany, to jednak nadal uprawianego nekrofocizmu. Kiedyś Steczkowska latała w designerskich sukienkach po cmentarzu wokół nagrobka swojego ojca, robiąc sesje do kolorowego magazynu, dziś idąc z duchem czasu na facebook czy instagram trafiają sweet focie z nagrobkami w tle.
Jednak czy młodość, niezależność, europejskość i postęp cywilizacyjny spowodowały  że bardziej fashion jest się pojawić jako czarownica czy seksowny kocur w knajpie, niż nad grobem ukochanej babci?
Czy tak bardzo passe jest już zapalanie zniczy, czy paradowanie przez cmentarz ze stroikiem, że po prostu tego nie wypada już robić?
Nie sądzę, żeby nawet niezwykle intensywnie zakrapiana impreza z cyklu tych na H, w jakiś istotny sposób kolidowała z pojawieniem się w godzinach popołudniowych dnia następnego przy rodzinnym grobie. Również nie ma chyba większego obciachu związanego z  zapaleniem znicza czy dwóch. Postęp techniki oraz coraz większa dostępność aut także raczej ułatwia niż utrudnia dotarcie na miejsce spoczynku najbliższych.....
Więc chyba idę trochę w złym kierunku....
Może nie moda, może nie europeizacja stoją za tymi zmianami Może to po prostu....

Coprawda dziadek opłacał czesne za szkołę, dokładał do wynajmowanego mieszkania, fundował oryginalne jeans'y  ale w zasadzie to było ponad 5 lat temu. Przecież pamięć ludzka jest jednak mimo wszystko ulotna. Jeśli łatwo było zapominać o tym, że bił babcię, to przecież równie łatwo zapomnieć można że wnusię utrzymywał lat kilka. Zresztą i drugi dziadek już na tamtym świecie, a pochowani na dwóch różnych cmentarzach. 15 kilometrów to mimo wszystko porządny dystans, nawet dla posiadaczy samochodu, a młodzi przecież na dorobku, nowe mieszkanko zakupione, pewnie kredyt w frankach, i stoi się przed wyborem, czy spłacić ratę kredytu, czy zatankować bak, wykosztować się na chryzantemkę za 3,99 i jednak dziadziusia odwiedzić.

I z babcią najwyraźniej wspomnienia coraz bledsze.
Ja przyznaję, bywałam na wakacjach. Mało kosztownych, bo i śmietanka na codzienne śniadanka zakupywana przez rodziców była, dzięki bogu na obiad wystarczała chińska zupka lub hasło "jemy dziś u drugiej babci".  Nie czas tu i miejsce na wspomnienia, jak babcia wyrównywała ten dług wdzięczności i w zamian za pokoik na wakacje odpłacała nam awanturami za niemoralne prowadzenie i seksualną rozwiązłość (mówimy tu o czternastolatkach, i to dwadzieścia lat temu). Ale ja mimo wszystko stoję. Jeśli słyszę że na pomniku nie ma żadnej wiązanki zaraz coś przygotowuje i wiozę. Choć nie byłam ulubioną wnuczką, choć po babci pozostało mi tylko kilka mało miłych wspomnień..... jestem.
Są inne wnuczki, ale nie na grobie.
Na palcach przypominacz, złote pierścionki po babce. Widać je gdy się obiera ziemniaki, ściera kurze z mebli, wiesza pranie, myje ręce, wrzuca zdjęcie na facebook'a, pisze sms'a. Teoretycznie trudniej o lepszą pamiątkę która mogłaby tak często o babunci przypominać. I zapewne przypomina. Jednak może  wejście w posiadanie całej rodzinnej biżuterii to i tak za mało żeby zapomnieć fakt, bycia wnuczką tej drugiej kategorii. Na rok, dwa mogło starczać, najwyraźniej 5 lat to zbyt odległy czas żeby magia złota działała nadal. Istnieje też możliwość poczucia posiadania przez zasiedzenie. Nosząc codziennie, przez pięć lat pierścionki na własnych, osobistych palcach przecież można zacząć czuć, jakby były tam zawsze, jakby były moje....
Być może było tego jeszcze za mało... wiadomym jest , że niedoinwestowane projekty czasami kończą się klapą... Ale skąd dziadek socjalista miał takie rzeczy wiedzieć. Gospodarka rynkowa to nie komuna.
Jest i najmłodszy synuś wraz z rodzinką. Cotygodniowy bywalec u mamusi na niedzielnych lunch'owo-obiadkach. Jakże on kochał swoich rodziców. Pozwalał na ubliżanie ze strony ojca, na jego ataki w stronę babci, kiedy na każde święta siedział napruty przy stole nawet tego nie zauważał. Akceptował wszystko - taka bezwarunkowa miłość to była.
Na szczęście ta miłość na jakieś ciężkie próby wystawiana nie była.  Zawsze zwrot kosztów podróży do tatusia, jakieś bonusy, każdorazowe partycypowanie w wymianie autka na lepsze, dofinansowanie wczasów, pomoc przy zamianie mieszkania na bardziej przestronne w metrach kwadratowych. Oczywiście to największe wsparcie i tak miało miejsce pozagrobowo. Wnusia dostała mieszkanko za gotówkę (które w wersji oficjalnej i na trzeźwo jest mieszkaniem na kredyt), synek autko z salonu zakupił. Jednak muszę dodać sprawiedliwie, iż są to tylko domysły i przypuszczenia. Znów oficjalna wersja mówi, że u kresu życia dziadek napadnięty manią prześladowczą wynosił gotówkę z domu chowając niewiadomo gdzie, kasa na kontach przez zagubienie wersji papierowej pełnomocnictwa przez synusia w banku także przepadła. Ostało się ino mieszkanko, które też zapisane na synusia zostało (niestety dwa testamenty uległy zdematerializowaniu) ale znajcie gest, podzielę się kasą, po utrąceniu kosztów własnych :).
I tutaj wyglądało na to że ta inwestycja się opłaciła (szczególnie ta pozagrobowa). Były wiązanki na imieniny, na rocznicę śmierci. Ba, nawet pokazał się znicz z oficjalnym napisem: "pamiętamy" i imiennych podpisach niezapominającej rodzinki.
No i szok. Prawdopodobnie proporcjonalnie do ubywającej kasy po tatusiu, zaczęło ubywać pamięci. Może też wyrzutów sumienia w stosunku do rodzeństwa czy poczucia zobowiązania....
Fakt jest taki, że po pojawieniu się nowiutkiego, pachnącego jeszcze fabryką autka skończyły się cmentarne wizyty.
A żeby nikt nie zarzucał mi niesprawiedliwości czy stronniczości dodam, że przecież na innym cmentarzu leży zmarła ponad 10 lat temu teściowa. Może bliższa sercu stałą się niż tatuś i mamusia. Może grubo pośmiertnie połączyła ich jakaś niesamowita i wyjątkowo silna więź. Może po dekadzie spędzania tego dnia ze swoimi babciami, wujkami, potem rodzicami przyszedł czas na teściową. Czas na jej znicz z "pamiętamy", I na Boga nie można zapomnieć, że przecież szykuje się tam powiększenie rodziny. Jakże nie pokazać się z kumami przy tamtych rodzinnych grobach. Przecież wypada. Skoro widują się z tamtymi żywymi co tydzień (niestety zaniedbując rodzeństwo, nad czym niezwykle ubolewają, wiedząc jaka to strata dla reszty) to jakże nie odwiedzić ich zmarłych choć ten jeden dzień w roku........
Tak.....
I chyba nie mam już czego dodawać....

Spoczywajcie w pokoju wszyscy kochani, wspominani, pamiętani, czy odchodzący w otchłań zapomnienia.

poniedziałek, 13 października 2014

Kilka słów o przemijaniu....

Dziś trochę smutno. I niezwykle poważnie.
Przed tematem przemijania, odchodzenia, śmierci broniłam się bardzo, choć okazji przecież było bardzo wiele w ostatnim czasie.
Bardzo głośna, bo okrągła w tym roku rocznica powstania warszawskiego.
Byli w kinie Rudy Zośka i Alek. Książkę, jak przystało na odpowiedzialnego ucznia, czytałam. Do kina nie poszłam. I nie dla tego, że osobiście uważam kino za zbyt drogą rozrywkę dla przeciętnego zjadacza chleba, ale zła w świecie jest tak dużo, przemocy, krwi i umierania w telewizji jest przesyt więc nie mam ochoty oglądania bicia, poniżania, torturowania, katowania i sączącej się wszędzie krwi na wielkim ekranie. Mój limit na przemoc został przekroczony przy "Pasji". Dla Kamieni na szaniec już tej cierpliwości zabrakło.
Była w kinie premiera "Powstania Warszawskiego". Filmu / dokumentu który powstał z materiałów kręconych 70 lat temu przez samych uczestników powstania. Prawdziwy w 100% obraz tego, co się tam działo. Uśmiechnięte lub wykrzywione w grymasie bólu twarze prawdziwych bohaterów tamtych zdarzeń. Bohaterów świadomych ze są kręceni i tych którzy na tym świecie zostali już tylko ciałem. Ostatnio nagradzane "Miasto 44"o którym tak naprawdę niewiele mogę powiedzieć.
W telewizji bombardowały zwiastuny "Czasu Honoru" z godziną "W".
Ale się nie dałam.
O powstaniu i powstańcach mogłabym pisać tylko jako o sprawie przegranej. Niepotrzebnemu narażaniu życia nie tylko własnego, ale i innych niewinnych przypadkowych ludzi którzy chcieli po prostu tę wojnę przeżyć. Nikt nie pomógł 1 września 1939 roku więc dlaczego ktoś miałby zrobić to pięć lat później.
Potem rocznica dotychczas niezrozumiałej dla mnie II wojny światowej, ale dzięki Ukrainie i Putinowi, mój, jak wydawało mi się otwarty i elastyczny umysł niepotrafiący ogarnąć powodów wybuchu wojny, nagle zaczął wszystko rozumieć. Rozumieć, znaczy wytłumaczyć sobie, graniczącą z obłędem, bezmyślność napadających nas wtedy Niemców i absolutny tumiwisizm naszych ówczesnych sojuszników.
Bezmyślna rzeź niewinnych z powodu chorego megalomaństwa, psychicznie chorej jednostki przy cichej akceptacji wygodnego, konformistycznego świata, przywiązanych do swoich stołków, pozycji, tytułów tchórzy.
To również dzień w którym umarła moja babcia. Ale niewiele dobrego mogę powiedzieć o niej i równie niewiele czuję myśląc że jej już z nami nie ma.
Tydzień później rocznica odejścia mojej psiapsiółki Eli.
Niesprawiedliwego, oczekiwanie nieoczekiwanego, smutnego, niewybaczalnego odejścia.
Oczywiście, że za nią tęsknię, oczywiście że mi jej brakuje.
Kiedy widzę ładne kwiaty myślę żeby zrobić zdjęcie i wysłać je do Elutka (bo wysyłałyśmy sobie takie fotki z piękną czy dziwną naturą).
Kiedy mam jakiegoś rodzinnego newsa myślę żeby zadzwonić do Elutka.
Kiedy robię zdjęcie moim kotkom myślę o Elutku, bo ona wysyłała mi zdjęcia swojego pieska Miśka.
Kiedy jest mi źle i chcę z kimś porozmawiać myślę myślę o Elutku.
Kiedy jadę do Piły, nieważne czy autem, czy rowerem, nieważne czy w dobrym czy złym humorze. To był czas kiedy zawsze dzwoniłam do Elutka. I cały czas chcę to zrobić.
O moim Korzunku nie zapomnę, nigdy. Jednak pomyślałam sobie że mój żal, smutek i pustkę pozostawię dla siebie. Bo Ela wie co czuję.
Ale to nie koniec wrześniowych smutnych wypadków.
Ten stał się kropką nad i. Powodem dla którego postanowiłam jednak napisać.
Swoje życie 6 września postanowiła zakończyć córka koleżanki mojej mamy. Dziewczyna miała 32 lata. Skoczyła z bloku w którym mieszkała.
W swoim krótko trwającym życiu i tak przeżyła 4 razy tyle co przeciętny, zwykły człowiek.
Pierwsze dwadzieścia kilka lat spędziła jak królewna. Miała wszystko. Zagraniczne wakacje z chłopakami, najlepsze ubrania, najpiękniejszą biżuterię, najdroższe kosmetyki. Miała niekończące się źródło pieniędzy więc każdy klub, dyskoteka, kino, zachcianka były spełniane. Mogła mieć każdego faceta. I miała. Nie wiem czy to przez tą mieszankę kasy, luksusu, rozpieszczenia czy po prostu samego charakteru dziewczyna była niezwykle pewna siebie. Emanowała władzą, pewnością, seksapilem. Miała nawet swojego ochroniarza, który zakochał się w swojej klientce. Czy można chcieć więcej?
I żyła sobie królewna w swoim królestwie spędzając większość czasu na przyjemnościach zarówno cielesnych jak i duchowych. Aż pewnego dnia, księżniczka po prostu spadła z konia. Tak nieszczęśliwie, tak niefortunnie, że jedna stopa ugrzęzła w siodle więc spłoszony koń ciągnął ją za sobą powodując coraz poważniejszy uraz głowy. Stan był krytyczny. Mówiło się że najlepszym dla niej wyjściem będzie odejście z tego świata.
Ale powiedz to matce, dla której królewna była całym życiem. Matce, na dodatek walczącej amazonce, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Poruszyła więc niebo i ziemie, zapewne wielokrotnie, i z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że królewnę po długim czasie wybudziła ze śpiaczki. Byli przystojni rehabilitanci, seksowni lekarze, był nawet duży wywiad w Viva czy Gala jak to śpiąca królewna wróciła do żywych, wraca do sprawnych i wróci studiować. Ale to był ostatni rozdział jej bajkowej bajki, rozdział który stał się prologiem do jej dramatu. Bo po tym jak wstała na chybotliwe nogi, jak udało jej się wejść na piętro po schodach (przy dużym wysiłku) to było wszystko na co ją stać. Nie mogła paradować w wysokich szpileczkach, nie mogła już zarzucać ponętnie bioderkiem. Sukcesem było przejście z jednego pokoju do drugiego bez potknięcia czy upadku. Bo nie było już mowy o płynnym w mowie flircie z nieznajomymi. Każde wypowiadane zdanie było wysiłkiem a i tak nie wszystko można było zrozumieć. Przez ograniczoną ruchowość zaczęły ją nawiedzać kolejne kilogramy a z nimi depresja. Każde wyjście z domu, każdy krawężnik, każdy najmniejszy schodek, przejeżdżający samochód stawał się dla niej wyzwaniem.
Miała wszystko, i życie jej wszystko zabrało... Żyła. Była. Jadła, oddychała, czasami wyszła z domu. Ale czy królewna, która jeszcze tak niedawno temu, miała wszystko na skinienie paluszka mogła "to" nazywać życiem? Nie za bardzo, zresztą nawet mi mówiła że to nie jest już życie.
Los odebrał jej wszystko, a ona ostatecznie postanowiła odebrać mu władzę nad sobą. Skoczyła. Jak w piosence Edyty Gepert ... kilka pięter i ciemność.
Nie mam dzieci, nie wiem co w takim momencie czuje matczyne serce. Księżniczka nie była też moją siostrą, żoną, kochanką. Ale właśnie dlatego uważam że to było dobre wyjście dla niej. Nie zawsze życie za wszelka cenę można nazywać życiem. Utrata najbliższych boli zawsze, czasem niemiłosiernie, ale czy to daje nam prawo bycia egoistami?
To przypomina mi inną historię. Przypadek mojego kolegi. Prywatnie spełnionego, szczęśliwie żonatego, ojca małego Konrada. Wymarzona rodzinka, własne mieszkanko, zajęcia dodatkowe dla maluszka, bo w dzieci trzeba inwestować. Zawodowo też bardzo dobrze. Niekwestionowana pozycja dyrektora działu IT, szanowany, poważany. Bardzo inteligentny, poukładany, konkretny a przy tym pracowity. Łączył nas wspólny projekt. Ulepszenie/naprawa kiepsko wdrożonego systemu informatycznego w firmie. A że trafiło na dwóch pracusiów, nasz projekt był zajęciem dodatkowym, dorzuconym do własnych zakresów obowiązków. Więc gdy trzaskały drzwi za ostatnią zbłądzoną duszyczką z pracy, kiedy na produkcji wyłączały się kolejne maszyny, zapadała błoga cisza my zaczynaliśmy swoją. Dyskutowaliśmy o zarządzaniu uprawnieniami, blokadach na dokumentach tak by ograniczyć do minimum głupotę i kombinacje, ulepszaniu dokumentów które mogły poprawnie dekretować się na kontach, rozliczać produkcje na magazynach i jeszcze być uwzględnianymi w raportach produkcyjnych. O postępach w zgłoszonych błędach systemowych , eliminacji bzdur którymi byliśmy często zarzucani, odpowiedziach na pytania użytkowników sytemu. Ja miałam szanse oglądać system z perspektywy IT a on zobaczyć to wszystko z perspektywy działu finansowego. Zdarzało nam się czasem trochę odpłynąć od głównego wątku spotkań, choć było to zawsze z nim powiązane. Bo to pośmialiśmy się z ostatniego wewnętrznego spotkania w sprawie systemu, to sytuacji gdy ktoś sprytniejszy wkręcał szefostwo że czegoś nie da się zrobić w systemie, czasem z irytacją bo często byliśmy zmuszani toczyć walki z koleżankami i kolegami mówiąc że system nie jest zły, trzeba tylko myśleć gdy się go używa, choć przecież teoretycznie powinniśmy grać do tej samej, jednej bramki. I takie pogodzinne spotkanie miało miejsce pewnego lutowego późnego wieczora. Z firmy wychodziliśmy po godzinie pierwszej nad ranem. Ja mieszkałam 20 kilometrów od firmy, on musiał jechać jeszcze 10. Nie byliśmy szczególnie zmęczeni, czy rozdrażnieni. Zwykły dzień pracy. Ja jechałam pierwsza on drugi. Na poboczu stała duża ciężarówka. Przez myśl przeszło mi, że muszę bardzo wcześnie zacząć wymijać to auto, żeby i on je zobaczył i nie daj boże się w niego nie wpakował. Oczywiście się nie wpakował, zgrabnie je wyminął. Kiedy ja zjeżdżałam do swojej kwatery pożegnaliśmy się światełkami a on pojechał dalej.
Za szybko. Często tak jeździł. Był dobrym kierowcą i pewnie czuł się za kierownicą.
Tym razem pewność go zgubiła.Wcale nie daleko domu wpadł w poślizg na torach tramwajowych. Wpadł na jedno auto, odbił się i skończył pod jadącym busem ze zmiażdżonym samochodem i częściowo czaszką. Był w śpiączce, lekarze sugerowali hospicjum.
Ale i tym razem los trafił na wojowniczkę. Miała męża dyrektora, opcja samotnie wychowującej dziecko wdowy nie była wtedy opcją. I walczyła. Po trzech tygodniach się obudził. Potem długa żmudna i bolesna rehabilitacja, walka o pionizację, sadzanie, chodzenie, mowę. Utrzymanie kubka było powodem do łez szczęścia, potem ugotowanie sobie parówki na śniadanie, wyjście do sklepu po chleb. Na jej szczęście, w ramach dalszej rehabilitacji, firma zgodziła się przywrócić go do pracy. Na część etatu, jako zwykłego szeregowca w dziale IT, bo z takimi lukami w pamięci nie było mowy o kierowniczych stanowiskach.
I kiedy już euforia wybudzenia i przywrócenia mu podstawowych umiejętności funkcjonowania w życiu minęła przyszedł czas na refleksję.
Bo obiecywali sobie przed Bogiem że nie opuszczą siebie w nieszczęściu i niedoli, że będą ze sobą aż śmierć ich nie rozłączy, ale ona przecież tak naprawdę wyszła za innego mężczyznę.
Zakochała się w facecie z konkretnymi cechami, konkretnym charakterem, konkretną pozycją w społeczeństwie. Teraz przyszło jej żyć trochę z dużym dzieckiem, które zupełnie nie przypomina tamtego mężczyzny. Medycznie udowodniono, że urazy czaszki a szczególnie części czołowej zmieniają cechy charakteru poszkodowanego. I on się zmienił.
Żyje więc pod jednym dachem z facetem który wygląda zewnętrznie jak jej mąż, ma tą samą twarz, wzrost, te same dłonie. Ale to nie jego oczy patrzą na nią kiedy się budzi i kiedy koło niego zasypia.To już nie on mówi do niej że ją kocha. To nie ten uśmiech w którym się zakochała.
Była dumna kiedy jej mąż, dyrektor działu IT wracał do domu z premią, podwyżką, słowami uznania od dyrektora generalnego, z planami na zagraniczny wyjazd służbowy. Teraz musi cieszyć że jest w stanie przygotować ich synkowi kanapkę.
I tą wojowniczkę nachodzą czasem myśli co by było gdyby pozwoliła mu wtedy odejść....
Rok, dwa lata rozdzierającej żałoby, częstego biegania z nowym zniczem, świeżymi kwiatami na jego grób. Ale ból kiedyś przecież staje się do wytrzymania, można go oswoić, zacząć z nim żyć a nawet próbować ułożyć sobie życie na nowo. Każda rana w końcu się zabliźni. Będzie ślad, ale co roku mniej widoczny, mniej wyczuwalny.
I nie mogę nie wspomnieć tu o Ani Przybylskiej. Mojej rówieśnicy, aczkolwiek dużo mądrzejszej i dojrzalszej ode mnie.
Media wspominały o jej chorobie, ale dawno temu. Tacy fajni i mający przed sobą jeszcze tyle życia ludzie nie odchodzą, Nie tak szybko, nie tak nieoczekiwanie. A Pani Ania tak.
Informacja że jej już z nami nie ma jakoś mocno mną dotknęła. Nie znałam jej blisko, nie widziałam jej nigdy na żywo. Wiedziałam o niej tylko tyle ile sama chciał mi i milionom ludzi o sobie powiedzieć.
Nie umiem powiedzieć czy była wybitną aktorką, bo prawdziwych ról nikt nie zdarzył jej jeszcze zaproponować, ale była dobrym, rozsądnym i poukładanym człowiekiem. Nie latała po ściankach, nie fotografowała się z butami w ręku, czy firmową spacerówką na zaaranżowanej ustawce. Zachodziła w kolejne ciąże dlatego, żeby stworzyć fajną rodzinę a nie zarabiać na kolejnym dziecku jak jej koleżanki z branży. Dla swojego mężczyzny potrafiła poświecić swoją karierę, zrezygnować z życia w blasku fleszy, być zwykłą-niezwykłą mamą i kochanką.
Stała się taką jaskrawą, i tak przepiękną przy okazji, opozycją do dzisiejszych głodnych poklasku partnerek sportowców lansujących się wszędzie i zawsze byleby tylko o nich mówiono. Była  zjawiskowej urody kontrastem do tych pustych piłkarzowych narzeczonych, które wszystko zawdzięczają plecom i portfelom swoich partnerów.
A jednak ktoś tam na górze się o nią upomniał. Bardzo skutecznie.
I ani jej partnerowi ani najbliższej rodzinie nie dano szansy zawalczenia o Panią Anię. Sama Pani Ania nie dostała od losu szansy na walkę o samą siebie.
W tym przypadku przeznaczenie wykazało się okrutną konsekwencją.
Do widzenia Pani Aniu, do zobaczenia za czas jakiś może tam będziemy mogły się spotkać, a tymczasem proszę wpaść od Eli.
Na koniec mądre słowa Ani Przybylskiej.  Warto je sobie wziąć do serca nie czekając na własny kurs przyspieszonego dojrzewania:
"Ja teraz rozumiem, co to znaczy naprawdę cieszyć się każdą chwilą. Doceniam każdą minutę. Zawsze powtarzam mojej córce: "Jeśli rzeczy małe nie będą cię cieszyły, to i duże nigdy nie ucieszą". Cieszę się więc tymi małymi okruchami, przyrodą, zielenią. Cieszę się, mogąc iść po prostu brzegiem morza, chłonąc jego zapach i całej przyrody, która mnie otacza. Ktoś, kto nie otarł się o pewne ostateczne sprawy, pomyśli, że mówię głupoty."

niedziela, 12 października 2014

Rodzinne agencje PR

Jeśli wierzyć wikipedii, pani "profesor" od historii w LO i kanałowi 72 w moim telewizorze to okres mojego dzieciństwa i bardzo wczesnej młodości przypadał na czas PRL'u.
Osobiście mam niewiele wspomnień z nim związanych ale pamiętam że gdy musiałyśmy stać z mamą w kolejce po pralkę to okazało się to jedyną i niepowtarzalną okazją do nauczenia się fikołków na dwóch poziomach trzepaka, że miałyśmy jedyną szansę przejechać się autobusem, bardzo, bardzo późnym wieczorem jesienną porą  wracając z lalką Kinglet (w moim przypadku wysokiej jakości podróbka Barbie, której łamały się nogi do kąta prostego) w mamy torbie bo ktoś dał znać że wieczorem w Merkurym rzucą Barbie. Z mniej przyjemnych wspomnień były tylko kolejki za papierem toaletowym, bo tutaj towarzyszył nam, bardzo z tego faktu niezadowolony tato, nawet nie próbując kryć się z tymi uczuciami.
Ale przecież nie o kolejkach, lalkach i kartkach na dobra luksusowe chciałam tu pisać. Kiedy skończyły się tamte mroczne czasy a moja pamięć zaczęła rejestrować więcej wydarzeń nastał czas wolności, II RP, gospodarki wolnorynkowej, galopującego bezrobocia, przynajmniej teoretycznie wolnej telewizji a z nią nowy twór: era specjalistów PR.
Coś nowego, świeżego i po prostu WOW.
Ponieważ zmiany i postęp do obszaru szkolnictwa trafiają, nie wiem dlaczego, zawsze z opóźnieniem i niekiedy oporem, nowa pro-zachodnia moda ciężko wdrażała się w programie edukacyjnym, a już szczególnie w naszej podstawówce. Bo jak wprowadzić język angielski jako język obowiązkowy  gdzie zastępcą dyrektora była nauczycielka języka rosyjskiego.
Więc kiedy ja uczyłam się rosyjskiego alfabetu i wiecznie żywej "busiegda budiet sonce"  (na szczęście mój umysł wyparł z głowy  prawie tą całą przyswojoną wiedzę, stałam się więc wtórną analfabetką i nie umiem już tego napisać w oryginale) w telewizji a szczególnie dzienniku zaczęli pojawiać się "spece" od PR. Bez tabletów, internetu czy chociażby ww nauczycielki angielskiego trudno było rozszyfrować od czego tak naprawdę są ci specjaliści, ale za to byli wszędzie i wypowiadali się na dosłownie każdy temat, od ogródka Edyty Górniak po obszar Wałęsy. Wiedza ich musiała być zatem ogromna.
Nowy (lepszy)  ustrój wymusił na zacofanym społeczeństwie powstanie zupełnie nowego sztabu fachowców - specjalistów
I co mogę dodać dzisiaj, z perspektywy czasu?
Chyba tylko jedno słowo "niekoniecznie".
Mając za sobą kilka lekcji angielskiego i troszeczkę więcej bagażu doświadczenia i obserwacji otaczającego mnie świata z pewnością mogę zaryzykować stwierdzeniem, ze takich specjalistów to my mamy od wieków. Tylko ich nazwa zmieniała się z kolejnymi ustrojami. Na przykład świetnego PR-owca miały swojego czasu Niemcy a poznał go cały świat, tylko że Goebels'a nazywano mistrzem propagandy a nie specjalistą od public relations. Teraz nazywamy ich spin doctor'ami, ale zakres obowiązków wciąż ten sam.
Ale jak się w to jeszcze bardziej zagłębić to okazuje się, że takich MP (master of propagand) PR czy SD mamy nie tylko od wieków ale prawie w każdym domu, bez względu na status społeczny, miejsce zamieszkania, tytuły naukowe czy szerokość geograficzną. I w znakomitej większości są to wysoko życiowo wykwalifikowani specjaliści.
Trudno w to uwierzyć, ale historia na faktach autentycznych.


Spotykają się dwie psiapsióły-ogrodniczki. Jedna z nich jest właśnie po odświeżeniu ogródka i wycięciu dużego drzewa z którego został pniak-postument, właśnie na co?
Na rzeźbę świętej rodziny w drewnie, gdyż gips chyba nie zagra z drzewem .
Bo czy jest bardziej jasny, dosłowny i wymowny przekaz na okazanie świętości sąsiadom i gościom niż figurka świętej rodziny w ogrodzie. Pewnie że można żyć zgodnie z przykazaniami, żarliwie modlić się do wszystkich świętych, być chodzącym obrazem miłości do bliźniego swego. Ale, czy ktoś to nawet zauważy.... W przeciwieństwie do Maryji z Józefem na pieńku. Tu przekaz jest jasny i czytelny.

Niedawno miałam okazję spędzić popołudnie ze znaną mi parą.
On przystojny, inteligentny, usatysfakcjonowany zawodowo.
Ona urodziwa, z czego doskonale zdaje sobie sprawę, zgrabna, akceptująca siebie totalnie, znająca swoją niezwykle wysoką wartość, żona ww mężczyzny, matka dwójki chłopców, co a automatu robi z niej panią psycholog dziecięcą, specjalistę trenera sportowego, pedagoga dziecięcego, super nianię i........ no właśnie.
Będąc w ich towarzystwie zazwyczaj nie jestem zbyt rozmowna. Bo zdecydowanie trudniej się przebić jeśli twój rozmówca wie wszystko lepiej, na wszystkim się zna, wszystko rozumie a pod wpływem tej wiedzy uznaje że musi się nią dzielić, lub poszłabym bardziej w kierunku oświecić resztę świata. Ponieważ trudno być rozmownym gdy ktoś ciągle ci przerywa jeszcze w trakcie pierwszego zdania negując nawet to czego jeszcze nie wypowiedziałaś. Zadatków na  gwiazdę nigdy nie miałam, aspiracji do bycia duszą towarzystwa również. Siedzenie więc cicho nie jest dla mnie aż takim wielkim poświęceniem.
I słucham. O zakończeniu roku w przedszkolu i o tym że synek był pupilkiem pani przedszkolanki. O zakończeniowym grillu z niezłą imprezką dla rodziców drugiego synka. O kompletnym nieprzygotowaniu pedagogicznym w stosunku do dzieci trudnych z nienajlepszych domów, bo w klasie jest taki jeden matołek o którego koleżanka wypytywała wychowawczynię podczas konsumpcji pieczonej kiełbaski. O zeszłorocznych koloniach organizowanych przez kościół. O kardynalnych błędach wychowawczych które popełniają głupie mściwe rozwiedzione matki wobec synów, nastawiając ich negatywnie do kochających, troskliwych, oddanych, gotowych do największych poświęceń, empatycznych, będących na każde zawołanie, o każdej porze dnia i nocy ojców.  Co jakiś czas dopytuję o szczegóły okazując zainteresowanie rozmową. I nagle pada stwierdzenie że z racji wykonywanej pracy, która polega na bezpośrednim kontakcie z drugą osobą jest ona psychologiem wszystkich. Nie ma osoby która nie otworzyłaby się w jej obecności. I to chyba ta wielka umiejętność słuchania i wsparcia powoduje tą wylewność i nieodpartą potrzebę zwierzeń jej wszystkich klientów.
No gdyby nie to samodyskretne działanie PR'owskie nigdy bym nie wpadła, że koleżanka jest takim świetnym słuchaczem.




W zawodowym temacie pozostając. Każdy w swoim najbliższym otoczeniu ma przynajmniej kilku kierowników wyższego czy niższego stopnia, za to zawsze z wielką władzą i jeszcze większą wiedzą. Mam i ja.
Więc dawno temu, na trzeźwo ze względu na wiek własny, trzeba było słuchać na rodzinnych imprezkach jak to wujkowie trzęsą magazynami w Philip'sie, jak to każdy w biurze to idiota a oni wiedzą wszystko najlepiej, oni jedyni trzymają wszystko w garści i co najważniejsze trzymają w garści władzę.
Potem dorosłam,  jednak ciągle na trzeźwo bo zawsze kierowca (kiedy miałam nabrać doświadczenia w piciu) zaczęła się era ambitnych, młodych wilków własnego pokolenia. No i tutaj "the sky is the limit". Regularnie, przynajmniej dwa razy w kwartale ratują firmy od bankructwa, negocjują super umowy z zagranicznymi kontrahentami gwarantującymi być lub nie być dla firmy, trzęsą całym dowództwem,  zwierzchnicy ze strachu na korytarzach uciekają od nich wzrokiem...... Do tego, raz na pół roku wprowadzają w ubogie i proste słowniki otaczających ich głupich i ubogich członków rodziny po jednym nowym magicznym słowie  jak na przykład " stok konsajmentowy" (zapis fonetyczny, bo tylko fonetycznie go zna),  "obroty", płynność" czy "ścieżka kariery". A prosty lud, na przemian albo siedząc nad bożonarodzeniowym karpiem, albo obierając kolorowe wielkanocne jaja ze skorupki siedzi z otwartymi ustami i słucha jak to obroty firmy są istotne, bo obroty firmy są ważne, bo obroty mówią bardzo wiele- a jeszcze pól roku wcześniej jak zapytałam jak duża  jest ta firma i czy może mi podać roczne obroty to zapytał czy to oznacza wydania z magazynu. I tak wystarczy z piętnaście razy wypowiedzieć te magiczne słowa ścieżek, płynności czy obrotów żeby większość słuchaczy już sikała w majtki - a co by nie mówić, to słowa te mają tylko polskie brzmienie - to jakie są reakcje na "stok konsajmentowy"? Bo nie mowa tu o zboczu przysypanym warstwą śniegu w okresie zimowym.
I od razu na takiej rodzinnej imprezce widać, że ma się doczynienia z nie byle jaką osobistością, tęgą głową, fachowcem, specjalistą, profesjonalistą, znawcą i ekspertem w bardzo szerokiej dziedzinie zarządzania międzynarodowymi koncernami. A jeśli dodać do tego, już poza gronem rodzinnym a bardziej rówieśniczym, historie jak to się "uczyło" policjantów kultury, dobrego zachowania i przepisów, skutkiem czego panowie odziani w niebieskie mundury również unikają kontaktu wzrokowego a nawet zmieniają tor ruchu na bardziej odległy i broń boże nie kolidujący.
No facet ideał... mogłabym pomyśleć po takiam PR, gdybym tylko go nie znała...



Nie życzę nikomu tego co stało się również w mojej rodzinie - próby samobójczej. Na szczęście nie udanej, choć było bliżej niż dalej. I choć od tej sprawy minął już rok i miesiąc, pamiętam dobrze tą chwilę kiedy pojawiłam się w centrum wydarzeń. Gęsta mgła od dymu papierosowego, na niej  zawieszona dusząca kotara utkana z uczucia strachu, zdziwienia, zdenerwowania. I wizualnie sytuacja zupełnie na miejscu. W końcu człowiek targnął się na swoje życie, nie chory, nie sparaliżowany, nie leczony psychiatrycznie. W zasadzie tragedia.
I tylko fonia jakoś zgrzytała z tym obrazkiem.
Bo nie było pytania: dlaczego?, co skłoniło? jak pomóc? co poprawić?
Obudził się specjalista od PR. Nawet nie obudził, bo tam nigdy nie śpi. Po prostu przemówił.
Bo co ludzie powiedzą? Trzeba wymyślić sensowną bajeczkę którą kupi otoczenie, przecież bycie żoną samobójcy to wstyd przeogromny!!!!.
Gdyby jeszcze nie było tej karetki. A tak wszyscy widzą gdzie się zatrzymała. Po co dzwonili na pogotowie !!!!!!
Jak on mógł MNIE narażać na takie wytykanie palcami? Potrzebny jest plan!!!.
Co by o MNIE ludzie mówili gdyby mu się udało? Samolub jeden !!!
Wystawić mnie na takie pośmiewisko !!!!! Zrobić ze mnie obiekt kpin !!!!!!!
No jeśli w takiej, osobiście kryzysowej sytuacji, najpierw myśli się o swoim wizerunku i odbiorze otoczenia - to chyba trudniej o bardziej profesjonalnego speca od wizerunku.




I ten sam PR-owiec w dużo bardziej dla siebie komfortowej sytuacji, gdy czas posprzątać kościół.
Tak, tak, instytucja kościoła, choć pod panowaniem jednego szefa, ma wiele, wiele twarzy. Od bycia ubogim, rezygnującym z otaczających go luksusowych dóbr materialnych, poprzez kościół który twierdzi że kobieta ma obsługiwać a mężczyzna ma być obsługiwanym - bez względu na wiek, kończąc na absolutnej patologii na wsiach gdzie kościół ma patologicznie absolutną władzę.


I na wyżej wymienionej wsi, oprócz ofiary na tacę, ofiary w intencji na mszę (jej wysokość  przekłada się proporcjonalnie na żarliwość modlitwy), składki na kwiaty, składki na ogrzewanie, składki na prąd, składki na wodę, składki na benzynę, składki na płot, składki na remont ławek, składki na remont okien, składek na nową figurkę jest również obowiązkowe sprzątanie kościoła.
No właśnie..... dlaczego obowiązkowe?
I tu specjalista od PR zaczyna swoją pracę....
Bo tak wypada. Dla mnie wypada to włos z głowy, albo iść do kogoś na urodziny z prezentem a nie pustymi rękoma.
Bo tak trzeba. Dla mnie to trzeba umyć zęby przed spaniem, jeść i pić żeby nie umrzeć.
Bo tak jest tu przyjęte. A w dupie to ja mam co sobie ludzie przyjmują.
Bo takie są tu zasady. A mi się wydawało, że w całym kraju obowiązują nas jednolite zasady, ta sama konstytucja dla wszystkich, ten sam kodeks cywilny, ten sam kodeks o ruchu drogowym itd. itp. Czyżby komuś biedne Polaczkowo zamieniło się ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki, gdzie co stan to inne ustawodawstwo?
Bo co sobie ludzie pomyślą. Tak właśnie, po co 10 przykazań, po co inne prawa. Dla siebie, zgodnie ze sobą to żyj w swoich zamkniętych czterech ścianach. Pij, bij, torturuj, gwałć, kradnij, ale tak żeby nikt nie widział. W sobotę z mopem i wiadrem udaj się w stronę kościoła, w niedziele żarliwie pośpiewaj alleluja i wszystko będzie super.
Bo nie narażaj rodziny na wstyd i wytykanie palcami. No i to jest argument z którym nie ma co polemizować. Koniec kropka.


Oczywiście oprócz tych miesieczno, kwartalno, czasami jednorazowych działań sprytnego PR-owca, w mniejszej skali spotykam się  z nimi każdego dnia.
Nie sprzątaj w niedziele, bo co sobie ludzie pomyślą widząc Cię ze ścierką. Ale nie przeszkadza to żeby ludzie widzieli kogoś innego w tą samą niedzielę, ubranego w strój roboczy jak kopie dziurkę, dosadza trawkę, łopatą wyrównuje teren. Zazwyczaj towarzyszy temu również taczka, jako atrybut ciężko pracującego faceta.
Bo można codziennie odchodzić do stołu nie odnosząc nawet własnego talerza do zlewu, bo można do czystego zlewu włożyć swój jeden jedyny talerz i nie umyć, ale jak na horyzoncie pojawią się rodzice łapać za ścierkę, łapać za miotłę, ba, nawet szukać odkurzacza.
Nie rób prania w automacie w niedziele, ale na pranie dywanu i to na tarasie przez inne osoby to czas najlepszy.


I mogłabym tak wymieniać i wymieniać i wymieniać....
Bo prawie każdy z nas umiejętności te nabywa z mlekiem matki, a czego nie dossałeś szybko nadgonisz w celu zaimponowania rówieśnikom, partnerom, kochankom, szefom, pani ze sklepu.... koleżance koleżanki, kumplom z siłowni, partnerce z latino, sąsiadowy, żonie przyjaciela.....


Okazuje się że 90% świata które nas otacza to właściwie tylko wizja stworzona przez takich speców od wizerunku, ułuda stworzona tylko po to żeby pokazać się w dobrym świetle, sprzedać siebie jako najlepszy produkt na rynku. I nie jesteśmy tego w stanie zmienić, ważne, żeby choć czasami umieć odróżnić te działania marketingowe od prawdy


I tylko szkoda że ja nie byłam karmiona piersią :D

sobota, 19 lipca 2014

Gdzie szukać sprawiedliwości?

no zdecydowanie nie tutaj na tej ziemi.
Po stokroć, po tysiąckroć i po raz milionowy odpowiem - nie tu.
I nawet nie będę próbowała silić się na zachowanie pozorów dziennikarskiego obiektywizmu.
Mam to w dupie. Po stokroć, po tysiąckroć i po raz milionowy.


Mojego malutkiego, biednego kotka znów dotknęła WIELKA niesprawiedliwość, ból i życiowa katastrofa. Ale nie tylko przecież o niego tu chodzi (choć nie ukrywam, że jest mi tak bliski, że jego obecny stan doprowadził mnie do łez).


Dzisiaj w powietrze wyleciało prawie 300 osób. Dumne matki ze swoimi niemowlakami w ramionach, szczęśliwi ojcowie, wesołe, radosne dzieci, które na pewno nie zasłużyły na taki los. Zginęli też single, przed którymi było do ułożenia i zorganizowania całe życie.
I niech nikt nie próbuje mi nawet nawijać o boskim planie, bo słyszałam kiedyś jakże debilną teorię, że "teoretycznie przedwcześnie" z tego świata zabierani są przyszli źli ludzie.
Co to musiałaby być za misterna akcja żeby w jednym samolocie, w tak rozległym przedziale wiekowym zebrać samych 300 przyszłych łotrów i likwidując ich  uratować świat??!!
Więc przerwano życie trzech setek ludzi tylko dlatego że:
po pierwsze, jakiś debil, który najwyraźniej ma kompleks małego penisa, fotografując się półnago na koniu wymyślił sobie powrót mocarskiej carskiej rosji bez względu na koszty i konsekwencje. I zupełnie nie istotne jest to, czy to było jego zlecenie, jego separatyści, czy nawet tylko jego sprzęt dostarczony, wykarmionym na własnej piersi banałami, frazesami i mrzonkami oszołomom. Już jednego takiego zakompleksionego zna historia  i historia też wie, że skutki tych urojeń liczone były w milionach - i wcale nie mam tu na myśli pieniędzy.
po drugie, co jest konsekwencją pierwszego, dlatego że światem rządzi pieniąc i dupy. Tym razem, już bardzo współczesna historia pokazała, jak "wielcy" tego świata okazali się malutkimi, płochliwymi, wszami, okrętowymi szczurami, podkulając ogony przed oszołomem w obawie o utratę brudnych ruskich euro zasilających budżety ich państw przez oszczyknięte, napompowane i pocięte do granic możliwości oligarchijskie puste lampucery.
Bo czymże jest życie 300 osób, wolność i niepodległość małego głupiego państewka gdzieś na końcu świata w porównaniu z prestiżowymi dyplomatycznymi podróżami zagranicznymi rządowymi samolotami, błyskiem fleszy, zainteresowaniem reporterów i wszechogarniającym blichtrem na unijnych szczytach odbywających się w najdroższych hotelach.
Spokojnie, będą focie (może nawet sweet focie- nie byłabym zbytnio zaskoczona), będą uściski dłoni, będą nadzwyczajne konferencje w nadzwyczajnie drogich miejscach, będą kolacje i ...... pierdol*****e, które jak zwykle do niczego nie zaprowadzi.
Ba, pójdę dalej i przepowiem specjalną mszę w Watykanie, prowadzoną przez samego Franciszka, za dusze zmarłych tej katastrofy, gdzie po raz kolejny pierwsze damy będą miały okazję, na forum światowym, z udziałem międzynarodowej prasy, zaprezentować się w konkursie na najbardziej wymyślnego żałobnego toczka, lub najdroższą mantillę czyli żałobną firankę w stylu hiszpańskim.
Durny lud będzie miał widowisko (łącznie z pokazami ostatnich kolekcji), a "wielcy" nie robiąc nic utrzymają swoje stołki, przywileje i kasę.


A ten na górze siedzi i siedzi i NIC.




Wcale nie musi być tak globalnie...
wejdźmy na własne, ciasne podwórko. I znów nawiążę do Pana X, któremu 50 tysięcy nieodprowadzonego podatku do uregulowania po cichu to pryszcz (szkoda, że pryszczem nie było w terminie w którym ten podatek należało uiszczać), któremu zegarki po 30 tysięcy do drobny dodatek do garderoby, o którym nawet się nie pamięta, a matka niepełnosprawnego dziecka za 12 tysięcy rocznie ma żyć, rehabilitować i być jeszcze szczęśliwą.
Wspomnijmy o innych posłankach, które przecież nie tak dawno, w zasiszu służbowych pokoi hotelowych rozdawały partyjne stanowiska i bynajmniej nie dla  zmniejszenia poziomu bezrobocia, nie dla uproszczenia prawa które miało przecież ułatwić życie istniejącym i zachęcić przyszłe firmy do działania czyli zatrudniania czyli polepszenia bytu szaremu człowieczkowi.. Bo nie człowiek się przecież liczy, a następna kadencja, uposażenie, dodatki, komisje jako kolejne źródło dochodów, zaproszenie do "kawy na ławę" "gościa poranka" "loży prasowej" "kropki nad i" "gościa wydarzeń" i każdej możliwej stacji radiowej na dzień dobry bo nowy kolor włosów, nowy zarost, sweterek polowy czy nowy kostium też trzeba pokazać.


Co jest niezwykle smutne, to tej niesprawiedliwości wcale nie muszę szukać w  polityce.


Kiedy akurat w Polsce każdego roku pojawia się ponad 150 tysięcy nowych "posiadaczy" choroby nowotworowej zamiast finansować badania nad skutecznymi lekami firmy wolą inwestować........
w nowy cud marketingowy  - blogerki modowe !!!!!!!!!
Po co wydawać kasę na próby uratowania setek istnień, jak można naładować darmowymi ciuchami szafę papierowej kukły która w głowie ma tyle mądrości co żaba w postaci kijanki (nie wiem czy można nazwać to stadem embrionalnym). W zasadzie koszt produkcji takich ubrań jest "centowy", bo ileż kosztuje pracą małych indyjskich, chińskich czy koreańskich rączek, a sweterek, sukienka czy marynarka mogą pojawić się w towarzystwie torebki od channel czy lubotin'owych szpilek na blogu pozbawionej wszelkiego wyrazu twarzy, o przebłyskach inteligencji nawet nie marzę wspominać, pustej, niewnoszącej nic do życia i świata lalki.
Więc co roku umierają, mądrzy, fajni, zabawni, młodzi, dzieciaki, niemowlęta a "Public" czy inna "Honda"(prawdziwe nazwiska zostały zmienione)  wrzucają na fb fotki z butelką szampana za 600 złotych mocząc tyłki w hotelowych basenach.
A ten na górze siedzi, siedzi, siedzi i...... nic.


I na końcu jest kotek.
Taki malutki, drobniutki sierściuszek. Wyrzucony gdzieś w zimną piwnice zaraz po urodzeniu, straszony i maltretowany przez ambitne pokolenie rówieśnic pustaczków-szafiarek. Wykastrowany, dla bezpieczeństwa rujnych kotek z sąsiedztwa, dla niepowiększania populacji niechcianych sierściuszków. I ten biedny kocurek, który nikomu krzywdy nigdy nie zrobił, doświadczany tak brutalnie przez los, choć spokojnie mogę wymienić to na "ludzi" traci jeszcze ogonek. Bo durna właścicielka postanowiła dokarmić innego porzuconego kota, któremu, jak tym szafiarkom, politykom, managerom (bo celowo ich wcześniej ominęłam) i innym gadom w dupie się poprzewracało i w ramach walki o przywództwo zmasakrował koteczkowi ogonek. Jedną jedyną rzecz, która przynosiła mu tyle radości.
Świat jest do dupy, a i z tym na górze jest kolejny powód do oziębienia już i tak lodowatych stosunków. I na przyszłość niech się nie zabiera więcej za tworzenie czegoś, o czym nie ma zielonego pojęcia. Bo za jego brak kompetencji cenę płaci biedny kotek, rodziny ofiar ataku na samolot, czy miliony niesprawiedliwie doświadczonych przez życie.





wtorek, 15 lipca 2014

Białe kłamstwa

Teoretycznie już nasz stwórca wiedział że coś jest nie tak z jego najwspanialszym dziełem - nami.
Bo niby jaki był powód spisania największych ludzkich przyjemności, utworzenia z nich TOP 10 tych najlepszych, dodania przedrostka "nie" przed każdym z nich i zesłania na ziemię w formie dekalogu, którego każdy dobry człowiek ma bezwzględny obowiązek przestrzegać?
A ponieważ powszechnie uznaje się że 7 jest liczbą szczęśliwą, dlatego: nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu....
Właśnie, czy na pewno?
Kiedy 12 lat po zakończeniu szkoły widzimy w sklepie koleżankę/kolegę który siedział ławkę przed nami na geografii i ewidentnie też nas poznaje ucieczka wydaje się najgorszym rozwiązaniem, wypada więc grzecznie się przywitać. Oczywiście żeby nie wplątać się w niezręczna ciszę następującą po "cześć" często ratujemy się bardzo neutralnym pytaniem "co u ciebie?"
Czy zgodnie z pozycją 7 dekalogu oczekujemy informacji ,ze właśnie wraca ze szpitala gdzie w zasadzie już w stadium agonalnym znajduje się jej/jego chora na nowotwór kości ciotka?
Że ma problem z zapłatą kolejnej raty za mieszkanie, bo nie przewidzieli że równocześnie zepsują im się poważnie dwa auta?
Że zaczyna podejrzewać u siebie znudzenie małżonkiem, bo nie ma jakoś ochoty na seks małżeński, coraz częściej woli  wykręcić się zmęczeniem, odwrócić tyłkiem na drugą stronę łóżka i pomarzyć przed snem o ostrym numerku z kolegą/koleżanką z działu handlowego?.
Właśnie.
Sami słysząc to pytanie też niekoniecznie czujemy się zobligowani powiedzieć, że cholera nie odpowiedzieli już z pięciu firmy do której wysłaliśmy CV w poszukiwaniu pracy, że dwa tygodnie temu porzuciła nas nasza największa i tym razem prawdziwa miłość, co niestety w konsekwencji wrzuciło nas spowrotem w ramiona parszywego nałogu i fajki po raz kolejny są nieodzownym (na dodatek niezwykle kosztownym) dodatkiem do naszego samotnego życia.
 I chyba niekoniecznie takowe wyznania są oczekiwane z naszej strony.


Chcemy wymienić grzeczności, usłyszeć obustronne banały po czym bez poczucia winy odwrócić się każdy w swoją stronę i w pięć minut zapomnieć o spotkaniu.


W przypadku psiapsióły/ psiapsióła sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, choć dla wyznawców punktu 7 ww listy powinno być  odrobinkę łatwiej.
Tutaj pytanie "co u ciebie?" oznacza dosłownie chęć wysłuchania prawdy, samej prawdy i tylko prawdy.
To w tej sytuacji mówimy że mąż nas zdradził, z taką rudą mendą z zaopatrzenia  w jego firmie (właśnie, dlaczego nigdy z księgowości... ale to chyba temat na kolejny wpis), że już trzecie podejście do zapłodnienia in vitro się nie powiodło, że zakochałaś się w cudownym, wyjątkowym, fantastycznym, tym jednym jedynym, twojej drugiej połówce, i że on jest taki kochany, taki zabawny, taki romantyczny i.... jest mężem innej.
Również tutaj, w przeciwieństwie do niezobowiązujących kontaktów z całym światem mówimy szczerze, że ta bluzka to zły wybór bo tylko podkreśla jej wałeczki na brzuchu, tamta sukienka ewidentnie zniekształca, ten krój spodni dodaje 15 centymetrów w biodrach a limonkowy kolor marynarki robi to samo z  cerą co trzydniowy maraton melanżu bez przerwy nawet na sen.  
Za to niekoniecznie komentujemy wielkiego pryszcza prawie na pół czoła, udając że jest taki mały że prawie go nie widać, niekoniecznie po zarwanych dwóch nocach w pracy krzyczymy na widok przyjaciółki jak strasznie wygląda i powinna koniecznie udać się do lekarza na gruntowny przegląd. A kiedy mąż ją zostawi dla innej, bez żadnego zająknięcia, czy nuty wątpliwości w głosie, bez względu na  okoliczności czy zimną kalkulację, przytulamy ją mocno do siebie, w razie potrzeby podajemy całe pudełko chusteczek higienicznych i zaklinamy się, że jeszcze wszystko się ułoży, wszystko będzie dobrze a szczęście uśmiechnie się właśnie do niej już od jutra. Co do drania, który to zrobił, czeka go okres klęsk urodzaju, plag egipskich i uroków voo-doo.
I nigdy, przenigdy nie mówimy jej że pomysł wstawienia rzeźby rodziny świętej w domowym ogródku (zdecydowanie dla pokazania wszystkim w około jak to religijną i odpowiednio prowadzącą się rodziną jesteśmy) jest dobry.


Szczerość w związku?
Tutaj od razu muszę napomknąć, że żaden ze mnie ekspert. Nie wiem nawet czy z moimi doświadczeniami w tym temacie mam prawo dotykać tego tematu. Ale..... otworzyłam pierwszego bloga, otworzyłam drugiego to i w tej kwestii zaryzykuję...
Zdecydowanie wolimy by połówka przestrzegała 7 przepisu (czy przykazania, kto jak tam woli) kościelnej konstytucji gdy pytamy ile zapłacił/ zapłaciła za zakupy, za tą nową komórką, która zgodnie z reklamą płaci za ciebie, pamięta za ciebie, pracuje za ciebie i pewnie nawet za ciebie sprząta, za nowe opony to auta (nawet jeśli do twojego). A żeby teraz nie wymieniać całej listy domowych potrzeb można powiedzieć że prawda  bywa wyjątkowo pożądana od partnera w kwestiach wydatków z domowego budżetu - oczywiście z jednym OGROMIASTYM wyjątkiem - wartością prezentów jakie otrzymujemy. Ta wiedza bywa zbyteczna a nawet czasem ciążąca.
Czy chcemy jednak, po przetańczonym cudownym, wyjątkowym, fantastycznym, najlepszym w historii balu sylwestrowym w ramionach ukochanego/ukochanej, kiedy to czułyśmy się jak księżniczki usłyszeć, co prawda zgodnie z prawdą ale jednak...., sugestię aby wykluczyć z garderoby gorsetowe sukienki, bo z tymi ramionami nie wygląda to dobrze....
Czy po upojnej nocy spędzonej na.... hmmm (na samą myśl się czerwienię) naprawdę chcemy się dowiedzieć, że oczywiście było super ale po pierwsze kolega mówił, że gdybyś zrobiła to czy tamto inaczej to byłoby jeszcze lepiej a po drugie to w zasadzie nie musisz się odchudzać, bo tego kochanego ciałka nigdy za wiele. I pomimo tego, iż świetnie zdajemy sobie sprawę z tego "drobnego nadbagażu" po zimie, po ciąży, po kłopotach w pracy czy czymkolwiek innym, niekoniecznie chcemy mieć świadomość, że jest on również widoczny dla partnera. Przecież przyjemniej byłoby mieć pewność czy przeświadczenie że patrząc na nas widzi idealną boginkę, którą kocha ponad wszystko.
No i bardzo trudne pytanie...
Czy równie bezwzględnie, jak w przypadku kasy, szczerość powinna obowiązywać nas w temacie zdrady?
Czy lepiej być o wszystkim najlepiej poinformowaną (oczywiście z pominięciem samych zdradząjaco-zainteresowanych), czy może żyć w błogiej nieświadomości?


Ztym pytaniem zostawiam Was na czas jakiś ......

poniedziałek, 14 lipca 2014

Odrobinę erotycznie

W ostatnich czasach coraz więcej rzeczy mnie zadziwia - oczywiście w ten negatywny sposób, rozczarowuje, wkurza, smuci. Mamy lekarzy którzy otrzymując jak Pan Bóg przykazał pensję każdego miesiąca, wymyślają sobie swoje wewnętrzne klauzule moralności, dając sobie nieograniczoną możliwość odmawiania wykonywania podstawowych czynności z zakresu obowiązków. Mamy polityków dla których nie jest problemem wydatek 20 tysięcy na jeden głupi zegarek, ale za to jest problem i to ogromnym odprowadzenie należnego podatku VAT do kasy państwa, na dodatek podatku zgodnego z prawem, który to oni sami ustalali. Mamy też polityków którzy, z założenia, wybierają się na prywatne pogaduchy, z innymi kumplami politykami, do najdroższych knajp w stolicy na koszt państwa - podatników - nas, dzielą się tam potajemnie wakatami, ministerstwami, stołkami, a potem bez żenady próbują wmawiać że to wszystko z głębokiej troski o losy biednego państwa. I żeby im jeszcze najlepiej pomnik postawić, za tą niekończącą się służbę dla Polski, za to oddanie serca i duszy sprawie narodowej,  które doprowadza do takiej sytuacji, gdzie nawet najbardziej niewinne prywatne spotkanie kończy się ZAWSZE ciężką i nieustającą pracą zawodową. No nawet chwili wytchnienia chłopaki nie mają.
Na palcach u ręki - jednej- mogłabym wymieniać momenty które powodują pojawienie się "banana" na mojej twarzy. Ale właśnie ostatnio przydarzyła mi się taka chwila....


Stoję sobie w kolejce do kasy, no nawet ta "kolejka" to na wyrost, bo w odróżnieniu od tradycyjnych zakupów, stoi przede mną tylko jedno małżeństwo.
Ona, włos nastroszony, polakierowany, trzymająca taki pion, ze podejrzliwie zaczęłam szukać pod jej garderobą kawałka drewnianego kija, nos na wysokości oczodołów, albo jeszcze wyżej.
On, w stylu totalnego casual, T-shirt (dla niewtajemniczonych, nazwa tej koszulki jest nawiązaniem do jej kształtu po rozłożeniu który dokładnie wygląda jak grube T) krótkie spodenki, sandałki, do tego białe skarpetki (w końcu mamy lato) i jako wykończenie tego outfit'u, taka wisienka na torcie, saszetka wepchnięta pod pachę.
Już na pierwszy rzut oka, z postawy i zachowania, widać że to wysoko postawiona elita w lokalnej społeczności. Zakładam, że to Państwo porucznikowie lub pułkownikowie na swojej, zgodnej z prawem, wcześniejszej wojskowej emeryturze. Pan, kładąc zakupy na taśmie, działał z wielkim rozmachem, jakby ten kilogram schabu, był co najmniej stekiem z delfina, a paczka jajek rosyjskim kawiorem. Za kasą młody osobnik, widać, że jeszcze niedoświadczony zawodowo, nabija im towar po towarze. Zblazowaną Panią niewiele rusza, za to Pan zaczyna się już niecierpliwić. I choć towaru było sporo na tej taśmie, zapewne w mniemaniu tego Pana proces ten trwał zdecydowanie za długo, co zaczynał całym sobą okazywać. Pewnie gdyby to był sklep wojskowy młodzieniec już dawno otrzymałby naganę za ślimaczenie od Pana, ale niestety  przywilej wcześniejszej emerytury okupowany jest cierpieniem związanym z wymuszonym otaczaniem się niekompetentnymi cywilami.
Pani niewzruszona, bo niby jak miałaby się ruszyć z kijem w du.... , Pan wyjmuje z podpachowej saszetki kartę kredytową oficjalnie pokazując niecierpliwość. Młodzieniec, widać inteligentny, a już zdecydowanie empatyczny, żeby choć iluzorycznie przyspieszyć kasowanie trzymając jeszcze w jednym ręku skasowane mleko, z plastrami szynki w drugim do nabicia, bez większego zastanowienia rzuca:
"czy ma być z dotykaniem?"
Wsparta na kiju od szczotki nawet nie zauważyła niemoralnej propozycji (uszy jak nos trzymała tak wysoko, że nawet nie zdziwił mnie fakt niedocierania do jej poziomu dzięków wydobywających się z nizin społeczno-siedzących, a właściciel karty był na tyle skupiony na kumulowaniu nienawiści do tego ślamazarnego niedojdy za kasą, że nawet nie usłyszał zapytania...


Za to ja......
Oczami wyobraźni już rysowałam przed sobą perspektywę takich milutkich zakupków z muśnięciami między regałami. No może akurat nie z tym inteligentnym młodzieńcem, ponieważ pomimo tak wielu walorów jakie zostały mi przez niego mimowolnie zaprezentowane jego wygląd na tyle odbiegał od mojego wzoru męskości, że na taką propozycje odpowiedziałabym bez wahania "PIN".
Ale taka propozycja, złożona akurat tym manekinom wzbudziła we mnie takie rozbawienie, że zaczęłam się chichotać.
Młodzieniec od razu zauważył, odbiegające od normy zachowanie następnej klientki w kolejce. Zerknął wiec na mnie raz, drugi, trzeci. Mnie to absolutnie nie pomogło a i on zapewne już dodał sobie "dwa do dwóch" i za czwartym zerknięciem ja chichotałam na głos, on (bez skrępowania) zaczął się do mnie uśmiechać i zapytał czy to przez to dotykanie....
Bardzo niezadowolony, nie rozumiejący zupełnie tej sytuacji i tego co się przed chwilą wydarzyło  emerytowany trep zupełnie nie potrafił się w tym odnaleźć, nie marząc nawet o reakcji czy celnej ripoście, a ja zanosząc się od śmiechu powiedziałam, że też zamawiam z dotykaniem.


I kto by pomyślał, że kupno śmietany, dwóch bułek i musztardy może być takie relaksujące.

środa, 25 czerwca 2014

Dzień Dobry

Witam na moim nowym blogu.
Już na samym początku chcę potwierdzić, tak, nazwa mojego bloga jest bezpośrednim, dla niektórych może nawet bezbożnie bezpośrednim nawiązaniem do Sex in the city.
I tak, jestem fanką tego serialu. Może nie taką jak "Pamiętników Wampirów", "Dexter'a", "Gry o tron" czy "Alternatyw 4", ale lubiłam nocne spotkania z Carrie Bradshaw do tego stopnia że do dzisiaj zdarza mi się spędzać wieczór w jej towarzystwie. Głównie nie dla tematu seksu, choć kilku rzeczy i na ten temat można się było dowiedzieć od Carrie i jej koleżanek, ale uwielbiałam i uwielbiam jej styl ubierania do dzisiaj, podzielam bezwarunkową miłość do szpileczek i bardzo mi się podobało to jej odbieranie otaczającego ją świata i taką łatwość i lekkość przerabiania tego wszystkiego na tematy jej felietonów.
To właśnie felietony głównej bohaterki pchnęły mnie do utworzenia tego bloga, ponieważ
  •  moje 36-cio letnie body nie nadaje się absolutnie ani na top model  ani nawet photo model wiec kariera modelki jest dla mnie nieosiągalna. Zatem wzorem Anji Rubik nie mam możliwości założenia swojego własnego czasopisma w którym mogłabym sobie bazgrać i redagować własne błyskotliwe przemyślenia
  • nie jestem też sex'i mamą i raczej nie mam szans nią pozostać, więc "teletygodnie", "skarby" czy "gala" też są poza moim zasięgiem.
  • nie jestem też taka błyskotliwa, inteligentna, charyzmatyczna i wykształcona w tym kierunku jak Pani Małgorzata Domagalik, pisanie do "Pani" też odpada.
  • nie mam też pasji Martyny Wojciechowskiej, prowadzenia pierwszego reality show w swoim CV i późniejszych koneksji które dała jej praca w telewizji więc nawet national geographic nie upomni się o mnie....
został mi tylko wiecznie dostępny i otwarty na każde grafomaństwo internet, który przyjmie każdego bez względu na kolor skóry, wyznanie, czy ilość błędów ortograficznych publikowanych na minutę.
A że moje drugie hobby nie ma obecnie dobrych warunków (żeby nie powiedzieć prawie żadnych) na rozwój postanowiłam się na chwilę lekko przebranżowić.




Tyle tytułem wprowadzenia.
 Miłej lekturki życzę.